W więk­szo­ści ro­dzin zie­miań­skich mo­del wy­cho­wa­nia dzie­ci moż­na okre­ślić ja­ko pa­triar­chal­ny z nie­kwe­stio­no­wa­ną po­zy­cją oj­ca, od­le­głe­go od dzie­cinnego świa­ta au­to­ry­te­tu, któ­ry ro­dzi­ciel­skie obo­wiąz­ki po­dej­mo­wał do­pie­ro po osią­gnię­ciu przez sy­na (wy­cho­wa­nie có­rek po­zo­sta­wa­ło w ge­stii mat­ki) sto­sow­ne­go wie­ku, ja­kim by­ło ukoń­cze­nie 5-7 ro­ku ży­cia. A i wte­dy rzad­ko kie­dy miał czas dla swo­je­go po­tom­ka: za­przą­ta­ły go pra­ce go­spo­dar­skie, spra­wy ma­jąt­ko­we czy dzia­łal­ność po­li­tycz­na bądź spo­łecz­na. Wy­cho­wa­niem dzie­ci zaj­mo­wa­ły się więc mat­ki, ale i one w wie­lu wy­pad­kach więk­szość obo­wiąz­ków ce­do­wa­ły na służ­bę: nia­nie, bo­ny i gu­wer­nant­ki. Im więk­szy był dwór, a tym sa­mym i wyż­szy po­ziom ży­cia, tym bar­dziej od­se­pa­ro­wa­ny był świat dziec­ka i ro­dzi­ców: po­wie­rzo­ne ba­cze­niu opie­ku­nek i na­uczy­cie­li dzie­ci mia­ły do swej dys­po­zy­cji wła­sne po­ko­je, za­zwy­czaj umiesz­czo­ne w in­nej czę­ści do­mu niż po­miesz­cze­nia re­pre­zen­ta­cyj­ne czy po­ko­je star­szych człon­ków ro­dziny, to­też mat­kę i oj­ca wi­dy­wa­ły wła­ści­wie tyl­ko przy po­sił­kach. Ale i do wspól­ne­go sto­łu by­ły do­pusz­cza­ne do­pie­ro wów­czas, gdy by­ły na ty­le du­że, by do­sto­so­wać się od obo­wią­zu­ją­cych przy nim za­sad, bo­wiem, cy­tu­jąc Do­broch­nę Kał­wę: „[i]de­ałem by­ło dziec­ko, któ­re «wi­dać, lecz nie sły­cha­ć»”. W ma­łych i śred­nich dwo­rach sfe­ry ży­cia młod­sze­go i star­sze­go po­ko­le­nia z ko­niecz­no­ści za­cho­dzi­ły na sie­bie i dzie­ci czę­ściej niż w ary­sto­kra­tycz­nych sie­dzi­bach uczest­ni­czy­ły w ży­ciu i roz­ryw­kach do­ro­słych: wspól­nym mu­zy­ko­wa­niu czy lek­tu­rze. W obu przy­pad­kach dziec­ko uczo­ne by­ło jed­nak bez­względ­ne­go po­słu­szeń­stwa i sza­cun­ku wo­bec star­szych: nie wol­no mu by­ło pierw­sze­mu za­bie­rać gło­su, a od­cho­dząc od sto­łu obo­wią­za­ne by­ło uca­ło­wać ro­dzi­ców w rę­kę. Na­wet bar­dziej li­be­ral­ni ro­dzi­ce, jak pi­sze An­na Pa­choc­ka, nie re­zy­gno­wa­li zu­peł­nie ze sto­so­wa­nia kar, czę­ściej jed­nak przyj­mo­wa­ły one ła­god­niej­szą for­mę niż wy­mie­rza­ne w tra­dy­cyj­nie sta­ro­pol­skich do­mach ró­zgi: dzie­ci roz­sta­wia­no po ką­tach, ka­za­no im klę­czeć na gro­chu czy ka­szy lub za­my­ka­no w ciem­nym po­ko­ju. Tak­że i sto lat póź­niej, w dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym, ka­ry cie­le­sne, jak pi­sze Iwo­na Kien­zler, ucho­dzi­ły za cał­ko­wi­cie na­tu­ral­ny i po­żą­da­ny śro­dek wy­cho­waw­czy. No­wa­tor­skie kon­cep­cje Kor­cza­ka, gło­szą­ce­go idee wy­cho­wa­nia opar­te­go na part­ner­stwie i re­spek­to­wa­niu god­no­ści dziec­ka, roz­bi­ja­ły się o mur tra­dy­cyj­nie poj­mo­wa­nej dys­cy­pli­ny, któ­rej orę­dow­ni­kiem był tak­że Ko­ściół ka­to­lic­ki.

DyscyplinaDyscyplina
Dyscyplina

Nie zna­czy to by­naj­mniej by dzie­ci by­ły trak­to­wa­ne ja­ko „do­pust bo­ży”. Prze­ciw­nie – naro­dziny dziec­ka by­ły wy­da­rze­niem waż­nym i wy­cze­ki­wa­nym, a brak po­tom­ka ucho­dził za prze­jaw bra­ku ła­ski bo­żej, o któ­rą za­bie­ga­no czy­niąc do­na­cje na rzecz ko­ścio­ła i ofia­ro­wu­jąc wo­ta. Zbli­ża­ją­ce się przyj­ście na świat no­we­go człon­ka ro­dziny bu­dzi­ło wszak­że nie tyl­ko na­dzie­ję i ra­dość, ale tak­że nie­po­kój. Choć w XIX wie­ku na sku­tek po­stę­pu me­dy­cy­ny i hi­gie­ny spa­dać za­czę­ła licz­ba zgo­nów tak dzie­ci jak i ko­biet w cza­sie roz­wią­za­nia i po­ło­gu, na­dal po­ród był nie­bez­piecz­ny tak dla ży­cia mat­ki jak i no­wo­rod­ka. Stąd, w oba­wie, by dziec­ko nie zmar­ło nim nie zo­sta­nie włą­czo­ne do wspól­no­ty chrze­ści­jan, wie­lu ose­skom udzie­la­no dwóch chrztów: pierw­szy, z wo­dy, od­by­wał się tuż po przyj­ściu na świat i udzie­lić go mógł któ­rykolwiek z do­mow­ni­ków, tak­że słu­żą­cy, dru­gi na­to­miast, ofi­cjal­ny, urzą­dza­ny był z udzia­łem ro­dzi­ców chrzest­nych w ko­ście­le.

Kar­mie­nie nie­mow­lę­cia po­wie­rza­no mam­ce. By­ła to najczę­ściej ko­bieta ze wsi, któ­rą sta­ran­nie wy­bie­ra­no bio­rąc pod uwa­gę jej wiek (nie po­win­na prze­kro­czyć 30. ro­ku ży­cia), wy­gląd (po­win­na być zdro­wa, krzep­ka, wol­na od wad dzie­dzicz­nych), stan cy­wil­ny (pre­fe­ro­wa­no ustat­ko­wa­ne mę­żat­ki), a na­wet uspo­so­bie­nie (wie­rzo­no, że mle­ko zło­śli­wych i kłó­tli­wych nie­wiast mo­że za­gro­zić zdro­wiu i ży­ciu dziec­ka). Po­zy­cja mam­ki, je­dy­nej ży­wi­ciel­ki nie­mow­lę­cia, by­ła jed­nak na ty­le wy­so­ka, że czę­sto wy­ko­rzy­sty­wa­na: nie­jed­no­krot­nie zda­rza­ło się, że mam­ka ucie­ka­ła się do szan­ta­żu, a że u zi­ry­to­wa­nej mam­ki po­karm, jak pi­sze Elż­bie­ta Ko­wec­ka, „mógł się wzbu­rzyć”, co mo­gło od­bić się na kon­dy­cji dziec­ka, prze­to za­zwy­czaj ustę­po­wa­no jej we wszyst­kim. Tym mam­kom, któ­re wy­wią­zy­wa­ły się ze swych obo­wiąz­ków bez za­rzu­tu, za­pew­nia­no nie­jed­no­krot­nie spo­koj­ną sta­rość, czę­sto wy­po­sa­ża­jąc tak­że mlecz­ne ro­dzeń­stwo pa­ni­cza czy pa­nien­ki.

Córki GrabowskichCórki Grabowskich
Córki Antoniego i Zofii Grabowskich, Zdzisława i Maria (fot. udostępniona przez Kazimierza Bąka)

Ko­lej­ną oso­bą w ży­ciu zie­miań­skie­go dziec­ka by­ła pia­stun­ka, nie­wiasta star­sza wie­kiem, najczę­ściej z gmi­nu i – w prze­ci­wień­stwie do mam­ki – czę­sto zży­ta od lat ze dwo­rem, bo wy­cho­wu­ją­ca po ko­lei przy­cho­dzą­ce tu­taj na świat dzie­ci. Je­śli nia­nia mia­ła szcze­gól­nie szczę­śli­wą rę­kę „wy­po­ży­cza­no” ją do dwo­rów, gdzie po­tom­stwo źle się cho­wa­ło. Ta­kie pia­stun­ki ro­dzi­ce da­rzy­li za­ufa­niem, a dzie­ci – mi­ło­ścią, nie­mniej re­la­cja dziec­ko-nia­nia nie za­wsze uzna­wa­na by­ła za przy­no­szą­cą je­dy­nie ko­rzy­ści. Au­to­rzy po­rad­ni­ków wska­zy­wa­li, że pań­skie dziec­ko mo­że na­uczyć się przy swo­jej opie­kun­ce mó­wić gwa­rą czy na­bić so­bie gło­wę róż­ny­mi lu­do­wy­mi baj­da­mi o stra­chach, strzy­gach i upio­rach. Sta­ra­no się więc za­pew­nić dziec­ku to­wa­rzy­stwo oso­by, któ­ra od naj­młod­szych lat dba­ła­by o wy­ra­bia­nie u po­tom­ka od­po­wied­nich na­wy­ków, pre­zen­cji i wła­ści­we­go spo­so­bu wy­sła­wia­nia się – nie tyl­ko w ję­zy­ku pol­skim, ale tak­że – a czę­stokroć na­wet i przede wszyst­kim – fran­cu­skim. Stąd kil­ku­let­nie dzie­ci po­wie­rza­no opie­ce bo­ny – czu­wa­ła ona nad za­cho­wa­niem dziec­ka, je­go ubie­ra­niem, za­ba­wą, je­dze­niem czy hi­gie­ną. Bo­na, w prze­ci­wień­stwie do mam­ki czy pia­stun­ki, mu­sia­ła się wy­ka­zać od­po­wied­ni­mi kwa­li­fi­ka­cja­mi. Wy­bie­ra­no więc na bo­ny ko­biety z wyż­szych sfer, naj­le­piej po­cho­dzą­ce z kra­jów fran­cu­sko­ję­zycz­nych, co da­wa­ło dziec­ku moż­li­wość przy­swa­ja­nia ów­cze­snej lin­gu­ae fran­cae już od naj­młod­szych lat. An­na Pa­choc­ka wspo­mi­na, że czę­ste by­ły przy­pad­ki, gdy dziec­ko, na­ucza­ne wy­łącz­nie po fran­cu­sku, spraw­niej po­słu­gi­wa­ło się tym ję­zy­kiem niż mo­wą oj­czy­stą, co sta­ło się w XIX wie­ku te­ma­tem wie­lu po­le­mik i sze­ro­kiej kry­ty­ki ze stro­ny za­tro­ska­nych o utrzy­ma­nie du­cha pol­sko­ści pa­trio­tów.

Więk­szość dzie­ci zie­miań­skich uczy­ła się w do­mu. Zwy­czaj zatrudnia­nia do­mo­we­go na­uczy­cie­la utrzy­mał się w bo­ga­tych dwo­rach aż do ro­ku 1939, szczyt je­go po­pu­lar­no­ści w śro­do­wi­sku oby­wa­te­li ziem­skich przy­pa­da jed­nak na wiek XIX, gdy na­uka po­bie­ra­na w do­mu po­strze­ga­na by­ła ja­ko ele­ment wy­cho­wa­nia pa­trio­tycz­ne­go, chro­nią­cy za­ra­zem dziec­ko w pierw­szych la­tach ży­cia przed zgub­nym wpły­wem in­dok­try­na­cji za­bor­ców, ger­ma­ni­za­cją i ru­sy­fi­ka­cją pro­wa­dzo­ną za po­śred­nic­twem ofi­cjal­nych pla­có­wek oświa­to­wych. Nie bez zna­cze­nia po­zo­sta­wał fakt, że wiej­skich szkół by­ło ma­ło, te zaś, któ­re ist­nia­ły, mia­ły zwy­kle dwie pod­sta­wo­we wa­dy: ni­ski po­ziom na­ucza­nia i nie­od­po­wied­nie dla pa­ni­czów i pa­nie­nek to­wa­rzy­stwo wło­ściań­skiej dzia­twy. W go­rzej sy­tu­owa­nych dwo­rach, któ­re nie mo­gły po­zwo­lić so­bie na za­trud­nie­nie pry­wat­ne­go pe­da­go­ga, lek­cji, zwłasz­cza na wcze­snym eta­pie edu­ka­cji, udzie­la­ła mat­ka, w re­aliach po­po­wsta­nio­wych zaś, jak pi­sze Ane­ta Boł­dy­rew, udział mat­ki w na­ucza­niu po­tom­stwa był wręcz za­le­ca­ny ja­ko gwa­ran­cja wpo­je­nia dzie­ciom war­to­ści pa­trio­tycz­nych. O wy­bo­rze kan­dy­da­ta na sta­no­wi­sko gu­wer­ne­ra de­cy­do­wa­ły nie tyl­ko je­go kwa­li­fi­ka­cje for­mal­ne, ale tak­że nie­na­gan­na po­sta­wa mo­ral­na i po­li­tycz­na, stąd waż­nym źró­dłem in­for­ma­cji sta­wa­ły się oso­bi­ste re­ko­men­da­cje czy opi­nie in­nych człon­ków zie­miań­skie­go krę­gu to­wa­rzy­skie­go. Chłop­cy po­bie­ra­li na­uki u me­tra – najczę­ściej stu­den­ta, któ­ry zdo­by­wał w ten spo­sób pie­nią­dze na kon­ty­nu­ację na­uki, lub ab­sol­wen­ta uni­wer­sy­te­tu, do­pie­ro roz­po­czy­na­ją­ce­go swo­ją ka­rie­rę za­wo­do­wą. Jak pi­sze Elż­bie­ta Ko­wec­ka wie­lu spo­śród wy­bit­nych pol­skich uczo­nych za­czy­na­ło swo­je do­ro­słe ży­cie od na­ucza­nia ma­gnac­kich czy szla­chec­kich sy­nów. O ile mło­dzież mę­ska od­bie­ra­ła sta­ran­ne wy­kształ­ce­nie, któ­re otwie­ra­ło jej – po zda­niu eg­za­mi­nów wstęp­nych – dro­gę do dal­szej edu­ka­cji, naj­pierw w szko­łach pu­blicz­nych, póź­niej na któ­rejś z wyż­szych uczel­ni, o ty­le dłu­go nie uzna­wa­no za ko­niecz­ne dal­sze­go kształ­ce­nia dziew­cząt. Sy­tu­acja za­czę­ła się zmie­niać w do­bie kry­zy­su go­spo­dar­cze­go lat mię­dzy­wo­jen­nych, kie­dy, jak pi­sze Mie­czy­sław Mar­kow­ski, zie­miań­skie cór­ki, ukoń­czyw­szy szko­łę śred­nią, sta­ra­ły się kon­ty­nu­ować na­ukę na uczel­ni wyż­szej, nie­chęt­nie wra­ca­jąc z mia­sta na wieś. W wie­ku XIX gu­wer­nant­ki, któ­rym od­da­wa­no pod opie­kę dziew­czę­ta, mia­ły za za­da­nie je­dy­nie nada­nie pan­nie od­po­wied­niej ogła­dy i pre­zen­cji, czy też – naj­ogól­niej mó­wiąc – wy­ro­bie­nie pew­nych umie­jęt­no­ści to­wa­rzy­skich, okre­śla­nych ja­ko wy­cho­wa­nie sa­lo­no­we, nie zaś kształ­ce­nie w ści­słym te­go sło­wa zna­cze­niu. Pan­na z do­bre­go, zie­miań­skie­go do­mu mu­sia­ła za­tem umieć kon­wer­so­wać po fran­cu­sku, naj­le­piej tak­że w in­nym ję­zy­ku ob­cym – an­giel­skim, nie­miec­kim czy wło­skim, grać na ja­kimś in­stru­men­cie, tań­czyć, ry­so­wać, wresz­cie: wy­ko­ny­wać drob­ne ro­bót­ki ręcz­ne. Je­śli ro­dzi­ce pra­gnę­li za­pew­nić cór­ce lep­sze wy­kształ­ce­nie, a nie stać ich by­ło na za­trud­nie­nie wy­so­ko wy­kwa­li­fi­ko­wa­nej gu­wer­nant­ki, sta­ra­li się nadro­bić bra­ki w edu­ka­cji pan­ny pod­czas wy­jaz­dów do mia­sta, gdzie ła­twiej by­ło o usłu­gi do­bre­go ko­re­pe­ty­to­ra za przy­stęp­ną ce­nę.

Przybory szkolnePrzybory szkolne
Przybory szkolne

Sto­pień wykształ­ce­nia wy­zna­cza­ła za­tem po­zy­cja spo­łecz­no-eko­no­micz­na ro­dzi­ców: nie wszyst­kich by­ło stać na przy­ję­cie bo­ny, me­tra czy gu­wer­nant­ki, stąd zda­rza­ło się, że dzie­ci zu­bo­ża­łych zie­mian uczęsz­cza­ły do tej sa­mej szko­ły ele­mentarnej co dzie­ci chłop­skie. Nic dziw­ne­go za­tem, że jesz­cze w koń­cu XIX wie­ku ma­ło któ­ry zie­mian w wo­je­wódz­twie kie­lec­kim mógł się po­chwa­lić ukoń­czo­ną szko­łą śred­nią, o uni­wer­sy­te­cie nie wspo­mi­nając. War­tość przy­pi­sy­wa­na wy­kształ­ce­niu, któ­re z uwa­gi na trud­ną sy­tu­ację fi­nan­so­wą ma­jąt­ku nie za­wsze by­ło moż­li­we do zdo­by­cia (do­ty­czy­ło to zwłasz­cza dru­giego i ko­lej­nych dzie­ci) po­zo­sta­wała jed­nak wy­znacz­ni­kiem przy­na­leż­no­ści do zie­miań­stwa. Je­śli tyl­ko ist­nia­ła ta­ka moż­li­wość przy­go­to­wa­ne w do­mu do eg­za­mi­nów wstęp­nych dziec­ko wy­sy­ła­no do mia­sta, gdzie mia­ło kon­ty­nu­ować na­ukę: chłop­cy w gim­na­zjach, dziew­czę­ta na pen­sjach. Ozna­cza­ło to dla mło­dych lu­dzi roz­łą­kę z do­mem ro­dzin­nym, do któ­rego – z uwa­gi na znacz­ne od­da­le­nie więk­szo­ści zie­miań­skich ma­jąt­ków od miast – wra­ca­li za­zwy­czaj je­dy­nie na wa­ka­cje, fe­rie i świę­ta. Na czas na­uki szkol­nej ro­dzi­ce od­da­wa­li po­tom­stwo pod opie­kę za­ufa­nej oso­by lub umiesz­cza­li je w bur­sie, pro­wa­dzo­nej czę­sto przez oso­by z to­wa­rzy­stwa, gwa­ran­tu­ją­ce swo­im pod­opiecz­nym nie tyl­ko dach nad gło­wą, wikt i opie­ru­nek, ale tak­że sto­sow­ny nad­zór. Pra­gnie­nie za­pew­nie­nia dziec­ku od­po­wied­nie­go to­wa­rzy­stwa i opie­ki wi­docz­ne jest choć­by w du­żej po­pu­lar­no­ści szkół pro­wa­dzo­nych przez sio­stry za­kon­ne. Cie­szy­ły się one do­brą opi­nią nie tyl­ko z uwa­gi na wy­so­ki po­ziom na­ucza­nia, ale i gwa­ran­cję wła­ści­we­go pro­wa­dze­nia się wy­cho­wa­nek, któ­rym wpa­ja­no su­ro­we za­sady we­wnętrz­nej dys­cy­pli­ny i po­słu­szeń­stwa wzglę­dem prze­ło­żo­nych. Najwięk­szym uzna­niem wśród tych pla­có­wek da­rzo­no nie­po­ka­lan­ki, na­za­re­tan­ki i ur­szu­lan­ki. Dla więk­szo­ści dziew­cząt edu­ka­cja koń­czy­ła się na tym wła­śnie po­ziomie – część z nich uczest­ni­czy­ła jesz­cze do­dat­ko­wo w kur­sach rol­ni­czych, ogrod­ni­czych czy z za­kre­su pro­wa­dze­nia go­spo­dar­stwa do­mo­we­go, ma­ło jed­nak któ­ra de­cy­do­wa­ła się na stu­dia. W re­zul­ta­cie ko­lej­ny sto­pień na­ucza­nia za­re­zer­wo­wa­ny był nie­mal wy­łącz­nie dla chłop­ców i, za­leż­nie od za­sob­no­ści do­mu ro­dzinnego, ozna­czał kształ­ce­nie na uni­wer­sy­te­cie w za­chod­niej Eu­ro­pie, ro­dzi­mej uczel­ni wyż­szej, w szko­le woj­sko­wej lub rol­ni­czej. Mło­dzi męż­czyź­ni, któ­rzy pla­no­wa­li w przy­szło­ści prze­jąć oj­co­wi­znę lub sta­rać się o po­sa­dę ad­mi­ni­stra­to­ra, wy­bie­ra­li najczę­ściej tę ostat­nią opcję – naj­lep­szą re­no­mą, jak po­da­je Mar­cin Schir­mer, cie­szy­ła się tu SGGW w War­sza­wie i Aka­de­mia Rol­ni­cza w Du­bla­nach pod Lwo­wem. Za nie­zbęd­ne uzu­peł­nienie stu­diów rol­ni­czych uwa­ża­ne by­ło od­by­cie rocz­nej prak­ty­ki w któ­rymś z ma­jąt­ków zie­miań­skich, gdzie przy bo­ku ad­mi­ni­stra­to­ra lub rząd­cy świe­żo upie­czo­ny ab­sol­went mógł zdo­być wy­ma­ga­ne do­świad­cze­nie za­wo­do­we. Prak­ty­kan­ci, któ­rzy wy­ka­za­li się w pra­cy wie­dzą i za­rad­no­ścią, otrzy­my­wa­li od swych prze­ło­żo­nych li­sty po­le­ca­ją­ce, któ­re otwie­ra­ły im dro­gę do zdo­by­cia sta­no­wi­ska ple­ni­po­ten­ta.

Czas wspo­mnieć jak wy­glądał dzień zie­miań­skie­go dziec­ka. Jak po­da­je An­na Pa­choc­ka, wsta­wa­ło dość wcze­śnie, bo oko­ło go­dzi­ny siód­mej, my­ło się i ubie­ra­ło – z po­mo­cą bo­ny, nia­ni lub ro­dzeń­stwa i uda­wa­ło na śnia­da­nie. Ma­łe dzie­ci, któ­re jesz­cze nie po­bie­ra­ły na­uki, ca­łe dnie spę­dza­ły w to­wa­rzy­stwie opie­ku­nek w po­ko­jach dzie­cin­nych, któ­re sy­tu­owa­no zwy­kle na ubo­czu, w skrzy­dle czy na pię­trze dwo­ru z da­la od po­miesz­czeń re­pre­zen­ta­cyj­nych. Więk­sze, za­raz po śnia­da­niu uda­wa­ły się na lek­cje, któ­re tr­wa­ły aż do obia­du, po po­sił­ku zaś miał miej­sce dru­gi blok za­jęć. W pierw­szej po­ło­wie dnia uczo­no zwy­kle trud­niej­szych przedmio­tów, na­to­miast go­dzi­ny po­po­łu­dnio­we prze­zna­cza­no na lżej­sze za­ję­cia jak na­uka ry­sun­ku czy mu­zy­ki. Po lek­cjach dzie­ci wy­pro­wa­dza­ne by­ły na dwór – za­bie­ra­ne do ogro­du, na spa­cer czy prze­jażdż­kę. W zi­mie czę­sto nie opusz­cza­ły do­mu, do­ro­śli oba­wia­li się bo­wiem na­ra­zić ich de­li­kat­ne zdro­wie na nie­bez­pie­czeń­stwo na­ba­wie­nia się prze­zię­bie­nia, któ­re w owych cza­sach ła­two prze­ro­dzić się mo­gło w groź­ną dla ży­cia cho­ro­bę. Po­sta­wy ro­dzi­ciel­skie by­ły jed­nak zróż­ni­co­wa­ne: w niektó­rych dwo­rach hoł­do­wa­no za­sadzie wy­ra­bia­nia tę­ży­zny fi­zycz­nej i od­por­no­ści przez har­to­wa­nie – dzie­ci nie tyl­ko mo­gły ba­wić się na śnie­gu, ale też by­wa­ły przy­mu­sza­ne do ką­pie­li w zim­nej wo­dzie i cho­dze­nia bo­so po do­mu. Gdzie in­dziej prze­wa­ża­ła po­sta­wa na­do­pie­kuń­cza: je­śli już tro­skli­wy ro­dzic lub opie­kun ze­zwo­lił na wyj­ście wy­cho­wan­ka na dwór, dziec­ko by­ło ubra­ne tak cie­pło, że le­d­wie mo­gło się ru­szać, a żyw­sza za­ba­wa koń­czy­ła się nie­od­mien­nie prze­grza­niem i – w re­zul­ta­cie – ka­ta­rem.

Altanka dla dzieciAltanka dla dzieci
Altanka dla dzieci. Zdjęcie archiwalne

W wie­lu dwo­rach dba­no o to, by do­star­czyć dzie­ciom ra­do­ści pły­ną­cej z za­ba­wy na świe­żym po­wie­trzu. Bu­do­wa­no w tym ce­lu dom­ki na drze­wach, sta­wia­no huś­taw­ki i ka­ru­ze­le, urzą­dza­no al­tan­ki. Po­ja­wia­ją­ce się w niektó­rych ma­jąt­kach ca­łe pla­ce za­baw by­ły – po­dob­nie jak na­cisk kła­dzio­ny na har­to­wa­nie or­ga­ni­zmu – efek­tem rozprzestrzenia­nia się od wie­ku XVIII idei sys­te­ma­tycz­ne­go roz­wo­ju fi­zycz­ne­go czło­wie­ka lub – sze­rzej – do­sko­na­le­nia ro­dza­ju ludz­kie­go, po­cząw­szy już od najwcze­śniejszych lat ży­cia. U jej podło­ża le­ża­ła no­wo zdo­by­ta wie­dza o zdol­no­ści or­ga­ni­zmu do sa­mo­re­gu­la­cji: cia­ło z bier­ne­go przedmio­tu ze­wnętrz­nych od­dzia­ły­wań, za­sadniczo bez­bron­ne­go wo­bec de­struk­cyj­ne­go wpły­wu „złe­go po­wie­trza”, sta­je się źró­dłem we­wnętrz­nej si­ły, któ­rą moż­na sty­mu­lo­wać i wzmac­niać za po­mo­cą sze­re­gu za­bie­gów, któ­re w mia­rę upły­wu cza­su prze­ra­dza­ją się w kom­pleks re­gu­lar­nych, ści­śle za­pla­no­wa­nych od­dzia­ły­wań: gim­na­sty­ki. Naj­więk­szą swo­bo­dą cie­szy­ła się dzia­twa z mniej za­moż­nych dwo­rów – chłop­cy z uboż­szych ro­dzin zie­miań­skich czę­sto ba­wi­li się ra­zem z sy­nami wło­ścian i nie­ob­ce im by­ło wspi­na­nie się na drze­wa, ło­wie­nie ryb czy bu­do­wa­nie gro­bli z ka­mie­ni i bło­ta, za­ję­cia nie­god­ne mło­dzieży wy­wo­dzą­cej się z ary­sto­kra­cji, któ­rej do­zwa­la­no co naj­wy­żej grać w pił­kę lub pa­lan­ta. Re­per­tu­ar za­baw let­nich był ogrom­ny: cy­to­wa­ni przez Mo­ni­kę Naw­rot-Bo­row­ską pa­mięt­ni­ka­rze wspo­mi­nają za­ba­wy w cho­wa­ne­go i pod­cho­dy, ziem­nia­cza­ne bi­twy, w któ­rych ro­lę amu­ni­cji speł­nia­ły kar­to­fle, zbie­ra­nie kwia­tów i owo­ców la­su, ła­pa­nie ra­ków czy wy­ści­gi śli­ma­ków. Zi­mą le­pio­no bał­wa­ny, śli­zga­no się po za­mar­z­nię­tych sta­wach, jeż­dżo­no na san­kach i ob­rzu­ca­no się śnież­ka­mi. Do chło­pię­cych roz­ry­wek, któ­re w śro­do­wi­sku zie­miań­skim ucho­dzi­ły za nie tyl­ko wska­za­ne, ale po­żą­da­ne na­wet, nale­ża­ła jaz­da kon­na i po­lo­wa­nia. Już 10-11-let­ni mal­cy otrzy­my­wa­li w gwiazd­ko­wym pre­zen­cie swo­ją pierw­szą strzel­bę, z któ­rą wy­ru­sza­li na ło­wy na oko­licz­ne wró­ble, choć zda­rza­ło się i tak, że łu­pem ich, wbrew ro­dzicielskim za­ka­zom, pa­dał i do­rod­ny ko­gut. Pod­no­szą­ca spraw­ność fi­zycz­ną jaz­da kon­na z ko­lei sta­no­wi­ła nie­odzow­ną dla zie­mianina umie­jęt­ność, stąd jej opa­no­wa­nie by­ło ko­niecz­no­ścią nie pod­le­ga­ją­cą dys­ku­sji. W za­moż­nych do­mach chłop­cy za­czy­na­li swo­ją przy­go­dę z je­ździec­twem od ku­cy­ków, a z po­wo­że­niem – od po­mniej­szo­nych ko­pii praw­dzi­wych po­wo­zów, za­przę­żo­nych w ko­zy, ku­ce, osioł­ki czy psy. Aż do I woj­ny świa­to­wej ak­tyw­ność fi­zycz­na dziew­cząt by­ła z re­gu­ły ogra­ni­czo­na, tak kon­we­nan­sa­mi jak i stro­jem, do prze­cha­dzek i lek­cji tań­ca, zda­rza­ły się jed­nak do­my, gdzie i dziew­czyn­kom wol­no by­ło uczest­ni­czyć w za­ba­wach na świe­żym po­wie­trzu, je­ździć kon­no, a na­wet fech­to­wać i strze­lać. Uczest­nic­two có­rek w grach ple­ne­ro­wych bu­dzi­ło zgry­zo­tę tro­skli­wych ma­tek z jed­ne­go jesz­cze po­wo­du: otóż słoń­ce psu­ło ce­rę, co mo­gło wy­sta­wić na szwank re­pu­ta­cję ro­dziny, a za­ra­zem i ma­try­mo­nial­ne pla­ny za­po­bie­gli­wych zie­mianek, to­też nie­chcia­ną opa­le­ni­znę zwal­cza­no za­ja­dle za po­mo­cą zsia­dłe­go mle­ka i okła­dów z po­kra­ja­nych w pla­ster­ki ogór­ków.

Gdy au­ra nie sprzy­ja­ła za­bawom na dwo­rze po­zo­sta­wały jesz­cze gry sa­lo­no­we i – co oczy­wi­ste – za­bawki: jak pi­sze An­na Pa­choc­ka prze­mysł za­bawkarski w XIX stu­le­ciu miał dla naj­młod­szych bar­dzo bo­ga­tą ofer­tę – po­cząw­szy od po­czwór­nych ka­roc i lo­ko­mo­tyw przez ca­łe ze­sta­wy słu­żą­ce do od­gry­wa­nia scen po­lo­wa­nia, kon­nych wy­ści­gów, tar­gu czy te­atru po za­bawki hy­drau­licz­ne (jak chiń­ska al­ta­na z fon­tan­ną) czy ma­gne­tycz­ne. Nie mo­gło w tej kolek­cji oczy­wi­ście za­brak­nąć bęb­nów, trą­bek, drew­nia­nych ka­ra­bi­nów i pa­ła­szy, oło­wia­nych żoł­nie­rzy­ków, mi­nia­tu­ro­wych ser­wi­sów obia­do­wych, ko­ni­ków na bie­gu­nach czy la­lek o głów­kach z ma­sy pa­pie­ro­wej bądź por­ce­la­ny. Ilość za­bawek zale­ża­ła oczy­wi­ście od za­moż­no­ści ro­dziny – tam, gdzie pie­nię­dzy by­ło mniej, dzie­ci czę­ściej mu­sia­ły li­czyć na wła­sną in­wen­cję twór­czą: obi­cia sa­lo­no­wych me­bli zmie­nia­ły się wte­dy w kwit­ną­ce ogro­dy, ka­na­po­we po­dusz­ki – w dziel­ne wierz­chow­ce, z pa­pie­ru zaś wy­ci­na­no syl­wet­ki ludz­kie i zwie­rzę­ce, któ­re w pa­pie­ro­wych de­ko­ra­cjach two­rzy­ły ślub­ny or­szak. W mniej­szych dwo­rach dzie­ci uczest­ni­czy­ły tak­że w roz­ryw­kach do­ro­słych, któ­rzy wie­czo­rem gro­ma­dzi­li się by wspól­nie słu­chać lek­tu­ry, mu­zy­ko­wać, grać w kar­ty bądź po pro­stu pro­wa­dzić roz­mo­wy przy wy­ko­ny­wa­niu drob­nych ro­bó­tek ręcz­nych. Po wie­cze­rzy dzia­twa uda­wa­ła się na spo­czy­nek: od­ma­wia­no pa­cierz, my­to się i kła­dzio­no do łó­żek – zwy­kle oko­ło go­dzi­ny 21.

Bibliografia:

Boł­dy­rew, A. (2011) Wzor­ce wy­cho­wa­nia dzie­ci i mło­dzieży ja­ko ele­ment in­te­gru­ją­cy kul­tu­rę ży­cia ro­dzinnego pol­skie­go zie­miań­stwa w do­bie za­bo­rów. W: Wy­cho­wa­nie w Ro­dzi­nie 1(1), ss. 53-85

Cho­le­wian­ka-Kru­szyń­ska, A. (2008) Dzie­cięce za­przę­gi dwor­skie w Pol­sce w XIX i XX w. W: Dwór Pol­ski. Zja­wi­sko hi­sto­rycz­ne i kul­tu­ro­we. Ma­te­ria­ły IX Se­mi­na­rium. War­sza­wa: Sto­wa­rzy­sze­nie Hi­sto­ry­ków Sztu­ki, ss. 513-528

Kał­wa, D. (2005) Pol­ska do­by roz­bio­rów i mię­dzy­wo­jen­na. W: A. Chwal­ba (red.) Oby­cza­je w Pol­sce. Od śre­dnio­wie­cza do cza­sów współ­cze­snych. War­sza­wa: PWN, ss. 221-336

Kien­zler, I. (2014) Wy­cho­wa­nie w szko­le i w do­mu. Dwu­dzie­sto­le­cie mię­dzy­wo­jen­ne, tom 24. War­sza­wa: Bel­lo­na i Edi­pres­se

Ko­wec­ka, E. (2008) W sa­lo­nie i w kuch­ni. Opo­wieść o kul­tu­rze ma­te­rial­nej pa­ła­ców i dwo­rów pol­skich w XIX w. Po­znań: Zysk i S-ka

Ło­ziń­ska, M. (2010) W zie­miań­skim dwo­rze. Co­dzien­ność, oby­czaj, świę­ta, za­ba­wy. War­sza­wa: PWN

Mar­kow­ski, M.B. (1993) Oby­wa­te­le ziem­scy w wo­je­wódz­twie kie­lec­kim 1918-1939. Kiel­ce: Kie­lec­kie To­wa­rzy­stwo Nau­ko­we

Naw­rot-Bo­row­ska, M. (2015) O za­ba­wach i za­bawkach dzie­ci zie­miań­skich w II po­ło­wie XIX i na po­cząt­ku XX wie­ku w świe­tle wspo­mnień pa­mięt­ni­ka­rzy z Wiel­ko­pol­ski. W: Ze­szy­ty Ka­li­skie­go To­wa­rzy­stwa Przy­ja­ciół Nauk, nr 15 „Zie­miań­stwo”, ss. 94-123

Pa­choc­ka, A. (2009) Dzie­ciństwo we dwo­rze szla­chec­kim w I po­ło­wie XIX wie­ku. Kra­ków: Ava­lon

Schri­mer, M.K. (2012) Dwo­ry i dwor­ki w II Rzecz­po­spo­li­tej. War­sza­wa: Wyd. SBM

Vi­ga­rel­lo, G. (1997) Hi­sto­ria zdro­wia i cho­ro­by. Od śre­dnio­wie­cza do współ­cze­sno­ści. War­sza­wa: Vo­lu­men

Projekt, wykonanie, teksty i zdjęcia © Anna Stypuła
Wszystkie prawa zastrzeżone
adres: Lasochów 39 | kontakt mailowy: