Dwo­ry zie­miań­skie ogrze­wa­ne by­ły ko­min­ka­mi oraz pie­ca­mi, przy czym ko­min­ki by­ły zde­cy­do­wa­nie mniej wy­daj­ne, zu­ży­wa­jąc du­że ilo­ści drze­wa i da­jąc cie­pło tyl­ko w swym naj­bliż­szym są­siedz­twie, przez co sta­wa­ły się nie­bez­piecz­ne dla użyt­kow­ni­ków: zzięb­nię­ty do­mow­nik, pra­gnąc się ogrzać, czę­sto­kroć sta­wał ty­łem do ognia, co gro­zi­ło za­pa­le­niem się odzie­nia, a tym sa­mym po­waż­ny­mi po­pa­rze­nia­mi, a na­wet śmier­cią. W ta­ki wła­śnie spo­sób zgi­nął na ob­czyź­nie król Sta­ni­sław Lesz­czyń­ski.

Szkandela i termoforySzkandela i termofory
Przyrządy do ogrzewania pościeli: po środku szkandela, u góry termofor gliniany, na dole – miedziany
Z tych po­wo­dów – a tak­że fak­tu, że przy bra­ku „cu­gu” ko­mi­nek na­peł­niał ca­ły po­kój kłę­ba­mi czar­ne­go dy­mu – ko­min­ki chęt­nie za­stę­po­wa­ne by­ły przez pie­ce, któ­re po­pu­lar­ne sta­ły się od po­ło­wy XIX wie­ku. By­ły to nie­raz praw­dzi­we, bo­ga­to zdo­bio­ne cac­ka, o wy­ra­fi­no­wa­nych kształ­tach, mo­gły za­tem nie tyl­ko peł­nić funk­cję użyt­ko­wą, ale tak­że sta­no­wić praw­dzi­wą ozdo­bę po­ko­ju. Piec umiesz­cza­no za­zwy­czaj w ścia­nie dzie­lą­cej dwa po­miesz­cze­nia, aby mógł jed­no­cze­śnie ogrze­wać dwa po­ko­je. Mi­mo tych udo­god­nień w dwo­rze zi­mą by­ło chłod­no: za za­da­wa­la­ją­cą tem­pe­ra­tu­rę ucho­dzi­ło 10 stop­ni Réau­mu­ra, czy­li ok. 12,5 stop­ni Cel­sju­sza. Na­kwa­ska ja­ko wła­ści­wą tem­pe­ra­tu­rę po­da­je 12 stop­ni Réau­mu­ra dla sy­pial­ni i 14 stop­ni Réau­mu­ra dla po­ko­ju dzie­cin­ne­go (od­po­wied­nio 15 i 17,5 st. Cel­sju­sza). Nie­moż­ność po­rząd­ne­go ogrza­nia ca­łe­go bu­dyn­ku spra­wia­ła, że zi­mą opa­la­no nie­licz­ne tyl­ko po­ko­je, w któ­rych gro­ma­dzi­li się do­mow­ni­cy, zaś w mroź­ne dni służ­ba wy­grze­wa­ła po­ściel szkan­de­la­mi – me­ta­lo­wy­mi na­czy­nia­mi z przy­kryw­ką, na dłu­giej rącz­ce, do któ­rych wsy­py­wa­no roz­ża­rzo­ne wę­gle – lub ter­mo­fo­ra­mi, gli­nia­ny­mi i mie­dzia­ny­mi, wy­peł­nio­ny­mi go­rą­cą wo­dą.

PotpourriPotpourri
XIX-wieczny „dezodorant”

Przed zim­nem za­bez­pie­czać też mia­ły po­dwój­ne drzwi i okna, któ­rych jed­ne skrzy­dła otwie­ra­ły się na ze­wnątrz, dru­gie zaś – do środ­ka. Mię­dzy fu­try­na­mi okien two­rzy­ła się w ten spo­sób pu­sta prze­strzeń z izo­la­cyj­ną war­stwą po­wie­trza, do­dat­ko­wo ocie­plo­na sło­mą czy mchem, któ­rą wy­ko­rzy­sty­wa­no ja­ko pod­ręcz­ną lo­dów­kę. Skrzy­dła ze­wnętrz­ne zdej­mo­wa­no wraz z na­dej­ściem cie­plej­szych dni, jed­nak sa­me okna otwie­ra­no rzad­ko, oba­wia­jąc się groź­nych dla zdro­wia prze­cią­gów. Ja­kość po­wie­trza w dusz­nych, nie­wie­trzo­nych po­ko­jach pró­bo­wa­no w XIX wie­ku po­pra­wić za po­mo­cą róż­nych pach­ni­deł: podło­gi wy­sy­py­wa­no ta­ta­ra­kiem, w ro­gach po­miesz­czeń usta­wia­no świe­żo ścię­te świercz­ki, pa­lo­no ka­dzi­deł­ka i tro­cicz­ki, wresz­cie roz­sta­wia­no na­czy­nia z dziur­ko­wa­ną po­kry­wą, zwa­ne po­tpo­ur­ri, do któ­rych sy­pa­no, jak po­da­je Elż­bie­ta Ko­wec­ka, zmie­sza­ne z so­lą i szczyp­tą piż­ma ro­śli­ny: la­wen­dę, ty­mia­nek czy kwiat po­ma­rań­czo­wy (od­mia­ną opi­sy­wa­ne­go przez Ko­wec­ką wy­na­laz­ku jest po­ka­za­ny na fo­to­gra­fii obok XIX-wiecz­ny „dez­odo­rant”: je­go śro­dek wy­peł­nia­no aro­ma­tycz­ną mie­sza­ni­ną, któ­rej za­pach ulat­niał się przez otwo­ry znaj­du­ją­ce się na czub­ku po­jem­ni­ka). Na la­to zdej­mo­wa­no tak­że dy­wa­ny, któ­rych za­sad­ni­czą funk­cją – prócz es­te­tycz­nej – by­ło za­bez­pie­cze­nie wy­zię­bio­nych nóg do­mow­ni­ków przed kon­tak­tem z zim­ną podło­gą. Nie pra­no ich, rzecz ja­sna, a je­dy­nie po­sy­py­wa­no przed za­mia­ta­niem her­ba­cia­ny­mi fu­sa­mi dla za­cho­wa­nia mięk­ko­ści tka­ni­ny, przed zwi­nię­ciem zaś so­lid­nie trze­pa­no i skra­pia­no ter­pen­ty­ną.

In­nym pro­ble­mem, któ­ry na­strę­cza­ły dłu­gie, ciem­ne, zi­mo­we wie­czo­ry by­ło do­świe­tle­nie po­miesz­czeń. Na po­cząt­ku XIX wie­ku świe­ce wy­ra­bia­no jesz­cze wła­snym sump­tem: naj­tań­sze, ale jed­no­cze­śnie naj­mniej przy­jem­ne w użyt­ko­wa­niu z uwa­gi na nie­przy­jem­ny za­pach, by­ły ło­jów­ki ro­bio­ne ze zwie­rzę­ce­go ło­ju. Droż­sze, sto­so­wa­ne głów­nie w bar­dziej za­moż­nych sie­dzi­bach, by­ły świe­ce wo­sko­we, jed­nak i te mia­ły swe wa­dy, pa­ląc się nie­rów­no­mier­nie i wy­ma­ga­jąc od cza­su do cza­su przy­ci­na­nia za po­mo­cą spe­cjal­nych no­życ do ob­ja­śnia­nia świec.
Lampa i nożyce do objaśniania świecLampa i nożyce do objaśniania świec
Nożyce do objaśniania świec i lampa naftowa z lasochowskiego dworu
Świe­ce ste­ary­no­we po­ja­wi­ły się w po­wszech­nym uży­ciu w Pol­sce do­pie­ro w la­tach 40. XIX wie­ku, choć wy­my­ślo­no je już na po­cząt­ku stu­le­cia we Fran­cji. Ich blask zda­wał się współ­cze­snym tak ja­sny, że oba­wia­no się o zdro­wie oczu, stąd po­wstał po­mysł przy­sła­nia­nia ich pło­mie­nia za po­mo­cą nie­wiel­kie­go aba­żur­ku zwa­ne­go um­brel­ką lub usy­tu­owa­ne­go z bo­ku ekra­ni­ku. Za­pas świec, któ­ry przy­go­to­wy­wa­no na po­cząt­ku zi­my, uszczu­pla­no bar­dzo po­wo­li, wie­czo­ra­mi za­do­wa­la­jąc się czę­sto świa­tłem da­wa­nym przez pło­ną­cy ko­mi­nek, wo­kół któ­re­go gro­ma­dzi­ła się ro­dzi­na. Wy­ją­tek ro­bio­no tyl­ko dla szcze­gól­nych oka­zji ja­ki­mi by­ły ba­le – wte­dy dwór mu­siał być ja­sno oświe­tlo­ny! Prócz świec sto­so­wa­no tak­że lam­py – naj­pierw olej­ne, póź­niej – od po­ło­wy XIX wie­ku – tak­że naf­to­we. Te dru­gie szyb­ko zy­ska­ły po­pu­lar­ność i pięk­ną for­mę o bo­ga­to zdo­bio­nej me­ta­lo­wej, fa­jan­so­wej czy por­ce­la­no­wej pod­sta­wie. Wy­po­sa­żo­ne też by­ły, po­dob­nie jak swe po­przed­nicz­ki – lam­py ar­gandz­kie lub astral­ne – w zę­ba­te kół­ko słu­żą­ce do re­gu­la­cji wy­so­ko­ści kno­ta, któ­re­go dru­gi ko­niec za­nu­rzo­ny był w wy­peł­nio­nym naf­tą zbior­ni­ku. Od cza­su roz­po­wszech­nie­nia się tej no­win­ki zie­miań­skie ro­dzi­ny ję­ły gro­ma­dzić się wie­czo­rem nie przy ko­min­ku lecz pod wi­szą­cą u su­fi­tu lam­pą. Da­ją­ce du­żo ja­sne­go świa­tła lam­py naf­to­we nie by­ły jed­nak po­zba­wio­ne wad: przy zbyt krót­kim kno­cie lam­pa mo­gła zga­snąć, na­to­miast na kno­cie za­nad­to wy­su­nię­tym gro­ma­dzi­ły się pa­ry naf­ty nie mo­gą­cej cał­kiem się spa­lić na wsku­tek nie­do­sta­tecz­ne­go do­stę­pu po­wie­trza, przez co lam­pa „fi­lo­wa­ła” czy­li za­czy­na­ła kop­cić. Je­śli pro­ces ten tr­wał wy­star­cza­ją­co dłu­go, ścia­ny po­ko­ju po­kry­wa­ły się smo­li­stą, trud­ną do usu­nię­cia sa­dzą, to­też ten ro­dzaj oświe­tle­nia wy­ma­gał cią­głe­go do­zo­ru.

Elek­trycz­ność, po­dob­nie jak ka­na­li­za­cja, do­tar­ła na wieś póź­no, tak że w wie­lu zie­miań­skich sie­dzi­bach jesz­cze w dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym nie spo­sób by­ło uświad­czyć tych udo­god­nień. Jak pi­sze Mie­czy­sław Mar­kow­ski użyt­ko­wa­nie wo­do­cią­gu by­ło moż­li­we za­sad­ni­czo je­dy­nie tam, gdzie już do­pro­wa­dzo­ny zo­stał prąd. W nie­licz­nych tyl­ko wy­pad­kach uda­wa­ło się wy­ko­rzy­stać w tym ce­lu spa­dek wo­dy, któ­ry słu­żył jed­no­cze­śnie do na­pę­dza­nia mły­na czy tar­ta­ku oraz oświe­tle­nia dwo­ru, ewen­tu­al­nie si­łę wia­tru, bar­dziej za­wod­ną, bo za­leż­ną od wa­run­ków po­go­do­wych. W ta­kiej sy­tu­acji więk­szość zie­miań­skich sie­dzib mu­siała za­do­wo­lić się czer­pa­niem wo­dy z od­da­lo­nej o kil­ka, kil­kanaście me­trów stud­ni, któ­rą przy­no­szo­no do do­mu w wia­drach i trzy­ma­no w kuch­ni w du­żej becz­ce.

Kącik medyczno-higienicznyKącik medyczno-higieniczny
Część ekspozycji poświęcona medycynie i higienie. Na lewo wanna, na prawo szafka nocna z kompletem toaletowym

Brak ła­zien­ki w dzi­siej­szej po­sta­ci był, rzecz oczy­wi­sta, uciąż­li­wy, „nic bo­wiem ła­twiej­sze­go, – pi­sze Na­kwa­ska – jak za­zię­bić się i cięż­kiej na­ba­wić cho­ro­by, bę­dąc na co­dzien­ną, czę­sto w no­cy, a przy sła­bo­ści na częst­szą jesz­cze, wy­sta­wio­nym nie­wy­go­dę. (...) Dla zdro­wia więc i sa­mej do­brze zro­zu­mia­nej czy­sto­ści, ra­dzę mieć w do­mu miesz­kal­nym wy­cho­dek naj­mniej je­den (...). Wi­nien on bydź w miej­scu ubocz­nym, aby wy­go­da z przy­stoj­no­ścią by­ły po­łą­czo­ne, dla te­go naj­le­piej mieć dwa osob­ne, je­den dla męż­czyzn, dru­gi dla ko­biet. (...); z bie­dy ra­dzę ci stol­ce po­sta­wić, gdzie w ustron­nem miej­scu w przy­staw­ce ja­kiej, ale nie w głów­nej sie­ni jak to cza­sem u nas się zda­rza.” Ta­kie miej­sce ustron­ne w XIX-wiecz­nym dwo­rze mia­ło za­zwy­czaj po­stać fo­te­la z dziu­rą w środ­ku, w któ­rą wsta­wia­no więk­sze na­czy­nie gli­nia­ne lub wia­dro. Je­den ta­ki fo­tel usta­wia­no w iz­deb­ce w po­bli­żu sy­pial­ni pań­stwa do­mu, dru­gi zaś w ko­mór­ce pod scho­da­mi z prze­zna­cze­niem dla po­zo­sta­łych do­mow­ni­ków. Ustę­py dla służ­by, któ­re ukry­wa­no z ko­lei na po­dwó­rzu, za ra­dą Na­kwa­ski „urzą­dzo­ne i utrzy­my­wa­ne być win­ny tak­że tak, aby przy­stoj­no­ści i oka nie ra­zi­ły. Mo­gą i zdo­bić podwo­rze w pięk­nym kształ­cie wy­bu­do­wa­ne, np. jak pom­pa, wie­życz­ka i t.p.” Tak więc jesz­cze pod ko­niec XIX wie­ku ła­zien­ka we dwo­rze, zwłasz­cza go­ścin­na, ucho­dzi­ła za oso­bli­wość, ką­piel zaś, bra­ną z rzad­ka i za­wsze w asy­ście ka­mer­dy­ne­ra (w przy­pad­ku pa­na do­mu) lub gar­de­ro­bia­nej (gdy ką­pa­ła się pa­ni), uzna­wa­no za osła­bia­ją­cą or­ga­nizm do te­go stop­nia, że wy­mo­czyw­szy się w ba­lii czy mie­dzia­nej wan­nie, na­le­ża­ło wy­po­cząć pod przy­kry­ciem na wy­god­nej sof­ce, aby uchro­nić się od prze­zię­bie­nia.

W kon­se­kwen­cji ów­cze­snych uciąż­li­wo­ści ży­cia i za­bo­bon­nych nie­raz prze­ko­nań za­bie­gi hi­gie­nicz­ne w zie­miań­skim dwo­rze ogra­ni­cza­ły się do nie­zbęd­ne­go mi­ni­mum, zaś miej­scem ich usku­tecz­nia­nia sta­wa­ła się sy­pial­nia. Waż­nym jej ele­men­tem by­ła ko­bie­ca to­a­le­ta, zwa­na tak­że go­to­wal­nią. W za­leż­no­ści od za­moż­no­ści dwo­ru me­bel ten mógł mieć for­mę wy­twor­ne­go ma­ho­nio­we­go sto­łu o mar­mu­ro­wym bla­cie i uchyl­nym lu­strze osa­dzo­nym na brą­zo­wych pod­pór­kach lub być pro­stym so­sno­wym sto­li­kiem, za to su­to przy­bra­nym mu­śli­no­wy­mi dra­pe­ria­mi. Prócz lu­stra na go­to­wal­ni usta­wia­no przy­bo­ry to­a­le­to­we: mied­nicz­kę, pu­de­łecz­ka do szpi­lek, ró­żu czy pu­dru, szczot­ki do wło­sów czy fla­szecz­ki per­fum. Obok dam­skiej to­a­le­ty funk­cjo­no­wa­ła tak­że mniej­sza to­a­let­ka, wy­po­sa­żo­na w uchyl­ne lu­stro oraz szu­flad­kę na brzy­twy i drob­ne przy­bo­ry, któ­rą męż­czyzna sta­wiał na sto­le, gdy chciał się ogo­lić. W la­tach 20. XIX wie­ku pa­rad­ne ło­ża opusz­cza­ją sy­pial­nię za­stę­po­wa­ne przez prost­sze łóż­ka w sty­lu bie­der­me­ier, któ­rym to­wa­rzy­szą czę­sto dwa nie­wiel­kie sto­licz­ki lub szaf­ki noc­ne, nie­jed­no­krot­nie o mar­mu­ro­wym bla­cie, na któ­rym sta­wia­no lich­tarz, w za­my­ka­nej zaś sza­fecz­ce umiesz­cza­no noc­nik. In­nym ele­men­tem wy­po­sa­że­nia sy­pial­ni, któ­ry po­ja­wia się w Pol­sce póź­no, bo do­pie­ro w po­ło­wie XIX wie­ku, by­ła umy­wal­nia, zwa­na też myj­ni­kiem, czy­li ni­ska szaf­ka z mar­mu­ro­wym bla­tem z trzech stron ob­wie­dzio­nym balu­stra­dą od­gra­dza­na od resz­ty po­ko­ju pa­ra­wa­nem. Sta­wia­no na niej mied­ni­cę z dzba­nem i my­del­nicz­ka­mi, w środ­ku zaś trzy­ma­no wia­dro na brud­ną wo­dę.

Wio­sen­ne po­rząd­ki roz­po­czy­na­no od zdję­cia ze­wnętrz­nych skrzy­deł okien oraz bie­le­nia po­miesz­czeń – co­rocz­nie, obo­wiąz­ko­wo, kuch­ni. Drzwi i okien­ni­ce ma­lo­wa­no po­ko­stem, podło­gi zaś po­cią­ga­no spe­cjal­nie spo­rzą­dzo­ną far­bą lub wo­sko­wa­no. Na­kwa­ska czy­ni tu jed­nak za­strze­że­nie: „(...) prócz ba­wial­ni, nie ra­dzę ci bar­dzo far­bo­wa­nia i sa­me­go wo­sko­wa­nia po­sa­dzek, a to z kil­ku wzglę­dów: na­przód pra­ca ta jest na­der mę­czą­cą dla słu­żą­cych, szcze­gól­niej u nas, gdzie nie uży­wa­ją ręcz­nych szczo­tek (...), ale zwy­kle no­ga­mi fro­te­ru­ją; (...) da­lej ta po­sadz­ka śli­zga by­wa przy­czy­ną wie­lu przy­pad­ków bar­dzo smut­nych, szcze­gól­niej tam, gdzie są ma­łe dzie­ci lub po­de­szłe­go wie­ku oso­by.” Tak jak i dziś na­dej­ście wio­sny wi­ta­no pra­niem bie­li­zny sto­ło­wej, fi­ra­nek i za­słon, wresz­cie czysz­cze­niem szkła, por­ce­la­ny i sre­ber, czym kil­ka ra­zy do ro­ku trud­nił się chło­piec kre­den­so­wy.

ŻelazkaŻelazka
Żelazka: z lewej na duszę, z prawej na węgiel, po środku – kumulacyjne do koronek

Wiel­kie pra­nie urzą­dza­no z rzad­ka – we­dle rad Ju­lii Se­lin­ge­ro­wej co czte­ry ty­go­dnie, ale w bo­ga­tych dwo­rach, gdzie tak sto­ło­wej jak i oso­bi­stej bie­li­zny by­ło w nadmia­rze, moż­na by­ło ogra­ni­czyć się do kil­ku ra­zy w ro­ku. Słu­żył do te­go usy­tu­owa­ny nad wo­dą nie­wiel­ki bu­dy­ne­czek – pral­nia. Pral­nia mie­ści­ła wiel­kie pa­le­ni­sko i ko­tły do grza­nia wo­dy, któ­rą – co oczy­wi­ste – przy­no­szo­no w wia­drach, a nad­to – jak wy­li­cza skru­pu­lat­nie Na­kwa­ska – znaj­do­wać się w niej mia­ły: „ba­lia obok zol­ni­cy (tj. du­żej ka­dzi, przyp. au­tor­ka), ko­new­ki, odręb­ne od kuch­ni, wa­nien­ki na ma­łe pra­nia pod licz­bą od­da­ne i za­pi­sa­ne, rów­nie jak że­laz­ka do pra­so­wa­nia, ma­giel, kar­bow­ni­ca (kto kar­bo­wać lu­bi) sza­fa z pół­ka­mi otwar­te­mi do skła­da­nia bie­li­zny, jak się pra­su­je, sznu­ry wło­sian­ne (nie rów­nie tr­wal­sze jak ko­nop­ne), mi­ska na kroch­mal”. Naj­pierw li­czo­no sztu­ki brud­nej odzie­ży i sor­to­wa­no ją we­dług ga­tun­ków tka­nin, z któ­rych każ­da wy­ma­ga­ła in­nych za­bie­gów. Se­lin­ge­ro­wa ra­dzi­ła bie­li­znę mo­czyć w łu­gu przez ca­łą noc po­prze­dza­ją­cą pra­nie, a na­stęp­nie prać w ba­lii z my­dłem każ­dą sztu­kę po ko­lei. Zgod­nie z za­le­ce­nia­mi au­tor­ki tka­ninę na­le­ża­ło prać trzy­krot­nie w wo­dzie o róż­nej tem­pe­ra­tu­rze, wresz­cie wy­go­to­wać „w czy­stej wo­dzie, by się od niej od­dzie­li­ło my­dło”, a po wy­bra­niu z ko­tła wy­płu­kać w wo­dzie zim­nej. Tak wy­pra­ną bie­li­znę kroch­malono („kroch­mal w do­mu ro­bio­ny z psze­ni­cy lub ry­żu jest naj­lep­szy, ziem­nia­cza­ny zaś, ja­ki przeda­ją po skle­pach nie­go­dzi­wy” ostrze­ga Na­kwa­ska), su­szo­no, na ko­niec zaś ma­glo­wa­no i pra­so­wa­no. W XIX wie­ku ko­rzy­sta­no z że­la­zek z du­szą, któ­re wy­ma­ga­ły du­żej uwa­gi, zwłasz­cza zaś na­le­ża­ło pa­mię­tać, że „roz­pa­lo­na du­sza nie mo­że le­żeć w że­laz­ku, je­że­li się niem nie pra­su­je bez prze­rwy, al­bo­wiem że­laz­ko sma­li po­tem bie­li­znę.” Stąd też wło­żyw­szy du­szę do że­laz­ka, na­le­ża­ło je wcze­śniej wy­pró­bo­wać. Niem­niej kło­po­tli­we by­wa­ły że­laz­ka na wę­giel, któ­re moc­no kop­ci­ły, to­też pro­du­cen­ci czę­sto wy­po­sa­ża­li je w ko­min, któ­rym ucho­dzi­ły kłę­by dy­mu. Oprócz nich uży­wa­no tak­że że­la­zek aku­mu­la­cyj­nych, roz­grze­wa­nych w spe­cjal­nym pie­cy­ku, któ­rych me­ta­lo­wy uchwyt na­le­ża­ło dla bez­pie­czeń­stwa trzy­mać przez szmat­kę. Wresz­cie ist­nia­ły że­laz­ka mi­nia­tu­ro­wej wiel­ko­ści, przy po­mo­cy któ­rych pra­so­wa­no ko­ron­ki i fal­ba­ny. W każ­dym wy­pad­ku przed roz­po­czę­ciem pra­so­wa­nia trze­ba by­ło spraw­dzić sto­pień nagrza­nia przy­rzą­du przy­kła­da­jąc do sto­py że­laz­ka po­śli­nio­ny pa­lec. De­li­kat­niej­sze tka­niny wy­ma­ga­ły od­mien­ne­go po­dej­ścia – Lu­cy­na Ćwier­cia­kie­wi­czo­wa w swo­jej ksią­żecz­ce „Co­kol­wiek bądź chcesz wy­czy­ścić” po­da­je spo­so­by pra­nia i od­świe­ża­nia ko­ro­nek, weł­ny mie­sza­nej z je­dwa­biem, poń­czoch ko­lo­ro­wych, poń­czoch gu­mo­wych, je­dwab­nych kra­wa­tek i wstą­żek, sza­li kasz­mi­ro­wych, rę­ka­wi­czek (z po­dzia­łem na skór­ko­we, je­dwab­ne i je­lon­ko­we), ka­pe­lu­szy słom­ko­wych czy ka­fta­nów ze skó­ry ło­sio­wej. Dru­ga część jej książ­ki jest po­świę­co­na wy­wa­bia­niu plam (owo­co­wych, atra­men­to­wych, wo­sko­wych, ste­ary­no­wych, ży­wicz­nych, z zie­lo­nych orze­chów wło­skich, itd.), któ­rą to sztu­kę win­na po­siąść każ­da sza­nu­ją­ca się pa­ni do­mu. W przy­pad­kach plam upo­rczy­wych i nie­moż­li­wych do usu­nię­cia do­mo­wy­mi spo­so­ba­mi, za­bru­dzo­ną sztu­kę odzie­ży od­da­wa­no w rę­ce spe­cja­li­sty – pla­mia­rza.

Waż­ną umie­jęt­no­ścią by­ło tak­że far­bo­wa­nie tka­nin, któ­re zdą­ży­ły spło­wieć od słoń­ca lub któ­rym pra­gnę­ło się przy­wró­cić świe­żość dzię­ki no­we­mu ko­lo­ro­wi. W tym ce­lu po­słu­gi­wa­no się na­tu­ral­ny­mi barw­ni­ka­mi (ko­rą ol­chy czy brzo­zy, ja­go­da­mi sza­kła­ku i kru­szy­ny, li­ść­mi ja­now­ca, zie­lo­ny­mi łu­pi­na­mi wło­skich orze­chów) lub ku­pio­ny­mi w mie­ście al­bo u wę­drow­nych han­dla­rzy za­gra­nicz­ny­mi spe­cy­fi­ka­mi, jak choć­by tro­ci­ny uzy­ski­wa­ne z eg­zo­tycz­nych, po­łu­dnio­wo­ame­ry­kań­skich drzew, po­zwa­la­ją­ce uzy­skać bar­wę błę­kit­ną, czer­wo­ną lub żół­tą.

Po­dar­ta czy opa­trzo­na odzież wy­ma­ga­ła też in­ter­wen­cji igły i no­ży­czek. Szy­cie i prze­ra­bia­nie ele­men­tów gar­de­ro­by wy­ma­ga­ło nie la­da wpra­wy: dość wspo­mnieć, że do lat 40. XIX wie­ku nie zna­no w Pol­sce wy­na­laz­ku cen­ty­me­tra kra­wiec­kie­go, wy­my­ślo­ne­go, jak po­da­je Elż­bie­ta Ko­wec­ka, w 1810 r. przez jed­ne­go z pa­ry­skich kraw­ców. Mia­rę zdej­mo­wa­no za po­mo­cą sznur­ka, na któ­rym wią­za­no su­peł­ki, ozna­cza­jąc w ten spo­sób po­szcze­gól­ne, zdję­te z fi­gu­ry wy­mia­ry. W plą­ta­ni­nie wę­zeł­ków ła­two by­ło się po­gu­bić, to­też na ogół do kro­je­nia tka­ni­ny uży­wa­no tzw. pa­tro­na – przy­rzą­du zło­żo­ne­go z ka­wał­ków tek­tu­ry, któ­re odry­so­wy­wa­no na ma­te­ria­le. Z bra­ku pa­tro­na po­sił­ko­wa­no się sta­rą suk­nią, któ­rą roz­pru­wa­no i od­wzo­ro­wy­wa­no na no­wej tka­ni­nie.

Światło i ciepło w ziemiańskim dworzeŚwiatło i ciepło w ziemiańskim dworze
Część ekpozycji poświęcona światłu i ciepłu w ziemiańskim dworze. Pierwsza z lewej – maszyna do szycia Singera

Tak­że w po­ło­wie XIX wie­ku za­wi­ta­ła na pol­skie zie­mie ma­szy­na do szy­cia. Umiesz­cza­no ją za­wsze po­za za­się­giem wzro­ku, w gar­de­ro­bie, bo też z po­cząt­ku nie da­rzo­no jej przy­chyl­no­ścią. Szy­cie na ma­szy­nie ucho­dzi­ło w owym cza­sie za pra­cę cięż­ką i nie­zdro­wą, któ­ra w opi­nii ów­cze­snych le­ka­rzy, cy­to­wa­nych przez Elż­bie­tę Ko­wec­ką, „wstrzą­sa sys­te­mem ner­wo­wym i źle od­dzia­ły­wa na ca­ły or­ga­nizm szy­ją­cej”. Z te­go po­wo­du za­moż­na, XIX-wiecz­na pa­ni do­mu ni­gdy nie ka­la­ła swych rąk tak nie­wy­bred­ną ro­bo­tą, naj­mu­jąc doń kil­ka ra­zy do ro­ku na pa­rę ty­go­dni szwacz­kę, któ­rej za­da­niem by­ło szy­cie bie­li­zny oso­bi­stej i po­ście­lo­wej oraz prze­ra­bia­nie odzie­ży.

W dwo­rach nie tyl­ko szy­to, ale tak­że szy­deł­ko­wa­no, ro­bio­no na dru­tach, ha­fto­wa­no i wią­za­no na kloc­kach ko­ron­ki. Ro­bót­ki, mi­le wi­dzia­ne o każ­dej po­rze dnia w rę­kach ro­bot­nej pa­ni do­mu czy jej cór­ki (ba, w XIX stu­le­ciu nie­raz skła­da­ło się wi­zy­tę przy­cho­dząc w go­ści z wła­sną ro­bót­ką), sta­no­wi­ły waż­ki ele­ment ko­bie­ce­go wy­kształ­ce­nia i by­ły świa­dec­twem nie­wie­ścich cnót go­spo­dar­no­ści, pra­co­wi­to­ści oraz – co nie mniej waż­ne – cier­pli­wo­ści, któ­rą wy­ra­bia­no w dziew­czyn­kach od lat naj­młod­szych, da­jąc im do roz­su­pła­nia splą­ta­ne zwo­je ni­ci czy po­le­ca­jąc wy­dzier­gać na dru­tach poń­czo­chę. Efek­ty tej nie­ustan­nej dłu­ba­ni­ny wi­docz­ne są od XIX w. aż po la­ta mię­dzy­wo­jen­ne na nie­mal każ­dym kro­ku: dom wy­peł­nia­ją ręcz­nie ro­bio­ne dy­wa­ny, dy­wa­ni­ki, po­dusz­ki, po­du­szecz­ki i ser­wet­ki, a do­mow­ni­ków ob­dzie­la się wy­dzier­ga­ny­mi w wol­nym cza­sie sza­li­ka­mi, cze­pecz­ka­mi, koł­nie­rzy­ka­mi, czap­ka­mi bądź rę­ka­wicz­ka­mi. Ze­sła­nym mę­żom i sy­nom tę­sk­nią­ce ko­bie­ty po­sy­ła­ją wstą­żecz­ki do me­da­lio­ni­ków, szka­ple­rzy­ki, je­dwab­ne szel­ki i skar­pe­ty, a na po­trze­by pa­ra­fial­ne­go ko­ścio­ła ha­ftu­ją pra­co­wi­cie or­na­ty, ka­py i an­te­pe­dia. Obok ro­bó­tek de­ko­ra­cyj­nych, z któ­ry­mi moż­na by­ło po­ka­zać się w to­wa­rzy­stwie, zie­mian­ki trud­ni­ły się bar­dziej pro­za­icz­ny­mi pra­ca­mi: ob­szy­wa­niem, ce­ro­wa­niem i prze­ra­bia­niem sta­rej odzie­ży – na uży­tek wła­sny, służ­by lub po­trze­bu­ją­cych. Z ty­mi pra­ca­mi jed­nak się nie afi­szo­wa­no, ucho­dzi­ły bo­wiem za ma­ło ele­ganc­kie.

Bibliografia:

Ćwier­cia­kie­wi­czo­wa, L. (1887) Co­kol­wiek bądź chcesz wy­czy­ścić czy­li Po­rząd­ki do­mo­we / przez Lu­cy­nę C., au­tor­kę Kur­su go­spo­dar­stwa dla pa­nien, Je­dy­nych prak­tycz­nych prze­pi­sów, 365 obia­dów i t.d. War­sza­wa: Skład głów­ny w księ­gar­ni Ge­be­th­ne­ra i Wolf­fa

Ko­wec­ka, E. (2008) W sa­lo­nie i w kuch­ni. Opo­wieść o kul­tu­rze ma­te­rial­nej pa­ła­ców i dwo­rów pol­skich w XIX w. Po­znań: Zysk i S-ka

de La­to­ur, R. (1986/87) Pró­ba od­two­rze­nia XIX-wiecz­ne­go wnę­trza dwo­ru pol­skie­go. W: Rocz­nik Mu­zeum Na­ro­do­we­go w Kiel­cach 15, ss. 181-229

Krze­miń­ska, M. (2000) Ro­bo­ty i ro­bót­ki w łu­kiń­skim dwo­rze. W: Dwór Pol­ski. Zja­wi­sko hi­sto­rycz­ne i kul­tu­ro­we. Ma­te­ria­ły V Se­mi­na­rium. War­sza­wa: Sto­wa­rzy­sze­nie Hi­sto­ry­ków Sztu­ki, ss. 91–98

Ło­ziń­ska, M. (2010) W zie­miań­skim dwo­rze. Co­dzien­ność, oby­czaj, świę­ta, za­ba­wy. War­sza­wa: PWN

Mar­kow­ski, M.B. (1993) Oby­wa­te­le ziem­scy w wo­je­wódz­twie kie­lec­kim 1918-1939. Kiel­ce: Kie­lec­kie To­wa­rzy­stwo Nau­ko­we

Na­kwa­ska, K. (1843) Dwór wiej­ski. Dzie­ło po­świę­co­ne go­spo­dy­niom pol­skim, przy­dat­ne i oso­bom w mie­ście miesz­ka­ją­cym. Prze­ro­bio­ne z fran­cuz­kie­go pa­ni Aglaë Adan­son z wie­lu do­dat­ka­mi i zu­peł­nem za­sto­so­wa­niem do na­szych oby­czajów i po­trzeb, przez Ka­ro­li­nę z Po­toc­kich Na­kwa­ską, w 3 To­mach. Po­znań: Księ­gar­nia No­wa

Se­lin­ge­ro­wa, J. (1882) Obo­wiąz­ki ko­bie­ty każ­de­go sta­nu w za­kre­sie go­spo­dar­stwa do­mo­wego. Lwów: na­kła­dem księ­gar­ni Gu­bry­no­wi­cza i Schmid­ta

Projekt, wykonanie, teksty i zdjęcia © Anna Stypuła
Wszystkie prawa zastrzeżone
adres: Lasochów 39 | kontakt mailowy: