Je­śli aku­rat we dwo­rze bra­ko­wa­ło go­ścia, któ­ry uroz­ma­icił­by nud­ne po­po­łu­dnia wy­cze­ki­wa­ny­mi wia­do­mo­ścia­mi z da­le­kie­go świa­ta, dni zi­mo­we upły­wa­ły jed­no­staj­nie. Szcze­gól­nie uciąż­li­we by­ły wie­czo­ry – dłu­gie i nu­żą­ce przez swo­ją mo­no­to­nię. Dla roz­ryw­ki spo­ty­ka­no się w ba­wial­nym po­ko­ju na po­ga­węd­ki, wspól­ną lek­tu­rę czy mu­zy­ko­wa­nie. Do­mow­ni­cy wy­szy­wa­li, ry­so­wa­li, ma­lo­wa­li, sta­wia­li pa­sjan­se, gry­wa­li w kar­ty, ktoś gło­śno czy­tał lub grał na ja­kimś in­stru­men­cie.
WycinankiWycinanki
Wycinanki
Po­pu­lar­ne by­ły wy­ci­nan­ki, zwa­ne pod­ów­czas „wy­strzy­gan­ka­mi”, któ­ry­mi zaj­mo­wa­ły się nie tyl­ko dzie­ci – two­rzą­ce z pa­pie­ru syl­wet­ki ludz­kie i zwie­rzę­ce, jak rów­nież ca­łą sce­ne­rię nie­zbęd­ną do za­aran­żo­wa­nia za­ba­wy jak do­my czy drze­wa – ale tak­że do­ro­śli: przy­ta­cza­ny przez Elż­bie­tę Ko­wec­ką XIX-wiecz­ny au­tor pi­sał: „z bi­buł­ki bia­łej lub bia­ło­ró­żo­wej wy­strzy­ga się róż­ne ara­be­ski, wzo­ry, fi­gu­ry, kwiat­ki. Wy­sia­du­ją­cy w do­mu czło­wiek bie­der­me­ie­row­ski pro­du­ko­wał ca­łe te­ki ta­kich za­ba­wek”. Po­wo­dze­niem cie­szy­ło się tak­że ma­lo­wa­nie na por­ce­la­nie – ku­pio­ne w mie­ście bia­łe, po­zba­wio­ne or­na­men­tu na­czy­nia po­kry­wa­no za po­mo­cą spe­cjal­nych farb wi­ze­run­ka­mi kwia­tów, sce­nek ro­dza­jo­wych czy pej­za­ży.

Oka­zją do wy­mia­ny róż­no­ra­kich no­wi­nek i plo­tek z naj­bliż­szej oko­li­cy by­ła gra w kar­ty, na któ­rą scho­dzi­li się wie­czo­ra­mi do­mow­ni­cy – głów­nie męż­czyź­ni, ale w nie­win­nej tej roz­ryw­ce znaj­do­wa­ły upodo­ba­nie tak­że pa­nie, zwłasz­cza star­sze – oraz spro­sze­ni go­ście: ksiądz pro­boszcz, miej­sco­wy le­karz, są­sie­dzi czy przy­ja­cie­le. Gier kar­cia­nych w XIX w. by­ło spo­ro, ale naj­więk­szą po­pu­lar­ność zy­ska­ły so­bie be­zik i – przede wszyst­kim – wist, zna­jo­mość za­sad któ­re­go za­li­cza­ła się w po­ło­wie stu­le­cia do ele­men­tar­ne­go, to­wa­rzy­skie­go oby­cia męż­czy­zny. Cy­to­wa­ny przez Do­broch­nę Kał­wę Jó­zef Igna­cy Kra­szew­ski pi­sał w ro­ku 1839: „Wist, jak nie­daw­no cho­le­ra, jest u nas w po­wie­trzu. Idź do­kąd chcesz, w ma­łym dom­ku, czy pa­ła­cu, pierw­sza rzecz, z któ­rą go­spo­darz cię spo­tka, to te pięć kart, któ­re ci tka pod nos z za­py­ta­niem: – wszak­że bę­dziesz grał?”. W dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym za­wrot­ną ka­rie­rę zro­bił bez­po­śred­ni na­stęp­ca wi­sta – brydż. Gry­wa­li w nie­go, jak pi­sze Sła­wo­mir Ko­per, wszy­scy (nie­za­leż­nie od płci czy po­zy­cji spo­łecz­nej) i wszę­dzie: w miesz­czań­skich ka­mie­ni­cach i zie­miań­skich dwo­rach, na pry­wat­nych sa­lo­nach i ofi­cjal­nych ban­kie­tach, w ka­wiar­niach i po­cią­gach, a na­wet na ma­new­rach woj­sko­wych (do nie­wo­li bra­no je­dy­nie do­brych bry­dży­stów, kiep­skich pusz­cza­no wol­no). Zna­jo­mość gry w bry­dża przy­da­wa­ła się tak­że w po­li­tycz­nych ku­lu­arach, sta­no­wiąc waż­ną umie­jęt­ność sza­nu­ją­ce­go się dy­plo­ma­ty. Z punk­tu wi­dze­nia pa­ni do­mu za­fra­po­wa­ni grą bry­dży­ści by­li nie­wy­ma­ga­ją­cy­mi go­ść­mi – wy­star­czy­ło za­pew­nić im stos lek­kich ka­na­pek i cia­stek oraz do­stęp do pa­pie­ro­sów i sta­le opróż­nia­nych po­piel­ni­czek. O ile jed­nak ta­ki do­mo­wy brydż był ni­czym in­nym jak nie­win­ną roz­ryw­ką, co naj­wyż­szej życz­li­wie wy­śmie­wa­ną w sa­ty­rycz­nych pi­smach, to gry kar­cia­ne po­za do­mem, upra­wia­ne w eks­klu­zyw­nych ka­sy­nach, mod­nych klu­bach, wresz­cie podrzęd­nych spe­lun­kach sta­no­wi­ły praw­dzi­wą pla­gę, nad któ­rą za­ła­my­wa­li rę­ce mo­ra­li­za­to­rzy. Nie­rzad­ko zda­rza­ło się na­mięt­nym ha­zar­dzi­stom prze­grać w kar­ty ca­ły ma­ją­tek, zgod­nie bo­wiem z obo­wią­zu­ją­cym ko­dek­sem ho­no­ro­wym moż­na by­ło grać o kwo­ty znacz­nie więk­sze, niż te, któ­ry­mi fak­tycz­nie się w da­nym mo­men­cie roz­po­rzą­dza­ło, a któ­re – pod groź­bą utra­ty twa­rzy – na­le­ża­ło w usta­lo­nym ter­mi­nie bez­względ­nie ure­gu­lo­wać.

Rozrywki dworskieRozrywki dworskie
Część ekspozycji lasochowskiej Izby Tradycji poświęcona rozrywkom ziemiańskim

Ulu­bio­ną roz­ryw­ką pań i pa­nie­nek, któ­rym zbrzy­dło ży­cie na głu­chej pro­win­cji, by­ło czy­ta­nie ksią­żek. Lek­tu­ra wszel­kie­go ro­dza­ju ro­man­sów i ro­man­si­deł, któ­re cie­szy­ły się u płci pięk­nej naj­więk­szą po­czyt­no­ścią, spo­ty­ka­ła się z ostrą kry­ty­ką mo­ra­li­stów: księ­ży, pe­da­go­gów, wy­cho­waw­ców, wresz­cie – ro­dzi­ców i mę­żów, któ­rym nie w smak by­ło, iż ich cór­ki czy żo­ny wo­lą eg­zal­to­wa­ne po­wie­ści od prza­śnej pro­zy ży­cia. Wtó­ro­wa­ła im Na­kwa­ska, ra­dząc: „Nie po­zwa­laj so­bie czy­ta­nia ro­man­sów, a zbę­dzie ci chwil do­syć do po­trzeb­niej­szych za­trud­nień. W tym wie­ku oso­bli­wie, ten ro­dzaj li­te­ra­tu­ry szcze­gól­niej fran­cuz­kiej, jest tak zgub­nym, że jej nie­zna­jo­mość jest praw­dzi­wą za­le­tą.” Do­brze na­to­miast wi­dzia­na by­ła lek­tu­ra ksią­żek po­waż­niej­szych czy ucho­dzą­cych za bar­dziej war­to­ścio­we, stąd w dwor­skich i pa­ła­co­wych zbio­rach zna­leźć moż­na by­ło tak dzie­ła fi­lo­zo­fów i eko­no­mi­stów, jak i utwo­ry pi­sa­rzy fran­cu­skich, nie­miec­kich, hisz­pań­skich, wło­skich, ro­syj­skich, wresz­cie pol­skich. Czy­ty­wa­no więc Pru­sa, Sien­kie­wi­cza, Ko­rze­niow­skie­go, Kra­szew­skie­go, ale tak­że Ro­dzie­wi­czów­nę, Ver­ne­’a czy de Ami­ci­sa. Pre­nu­me­ro­wa­no rów­nież cza­so­pi­sma – głów­nie spe­cja­li­stycz­ne, na­uko­we i popularnona­uko­we, chęt­nie jed­nak się­ga­no też po pra­sę kul­tu­ral­no-spo­łecz­ną np. „Ty­god­nik ilu­stro­wa­ny” czy „Wieś i dwór”. Nad­mie­nić na­le­ży, że książ­ki dłu­go, bo aż do po­cząt­ków XX w., na­le­ża­ły do przedmio­tów zbyt­ku, dóbr – moż­na się tak wy­ra­zić – luk­su­so­wych, a upodo­ba­nie do (po­waż­nej) lek­tu­ry sta­no­wi­ło wy­róż­nik przy­na­leż­no­ści do wyż­szych klas spo­łecz­nych, stąd w ma­jęt­niej­szych sie­dzi­bach zie­miań­skich dba­no o to, by móc po­chwa­lić się po­kaź­nym księ­go­zbio­rem. Naj­za­moż­niej­sze dwo­ry mo­gły so­bie po­zwo­lić na zbio­ry bo­ga­te i uni­kal­ne, sta­no­wią­ce nie­raz do­ro­bek kil­ku po­ko­leń: jak po­da­je Mie­czy­sław Mar­kow­ski naj­ob­szer­niej­szą bi­blio­te­ką w wo­je­wódz­twie kie­lec­kim w la­tach mię­dzy­wo­jen­nych szczy­cił się pa­łac Wielopol­skich w Chro­brzu – obej­mo­wa­ła ona oko­ło 8000 ksią­żek i ko­lej­ne 8500 do­ku­men­tów z róż­nych epok. Lecz po­wszech­ne wśród zie­miań­stwa za­mi­ło­wa­nie do czy­tel­nic­twa spra­wia­ło, że nie chcia­no się wy­rzec ksią­żek na­wet wte­dy, kie­dy z fi­nan­sa­mi by­ło kru­cho. Przy­kła­do­wo w trud­niej­szych go­spo­dar­czo cza­sach, na prze­ło­mie XIX i XX wie­ku, wśród zie­mian Kró­le­stwa Pol­skie­go zro­dzi­ła się idea bi­blio­tek skład­ko­wych: dwo­ry z naj­bliż­sze­go są­siedz­twa zrzu­ca­ły się na za­kup no­wo­ści wy­daw­ni­czych. Dzie­lo­no je na pacz­ki, po kil­ka to­mów każ­da, i roz­sy­ła­no po jed­nej do każ­de­go ze sto­wa­rzy­szo­nych dwo­rów, któ­ry zo­bo­wią­za­ny był prze­słać ją da­lej po upły­wie mie­sią­ca. Książ­ki krą­ży­ły przez dzie­sięć mie­się­cy (w le­cie ro­bio­no prze­rwę), po czym roz­lo­so­wy­wa­no je po­mię­dzy człon­ków „czy­tel­ni­cze­go klu­bu”.

Żywy obrazŻywy obraz
Marcelina Czartoryska jako Podkomorzyna i Helena Roztworowska w scenie z „Pana Tadeusza” A. Mickiewicza (fot. z serwisu polona.pl)
Po­sia­da­ny księ­go­zbiór sta­wał się nie­raz in­spi­ra­cją dla mi­ło­śni­ków te­atru, któ­rzy pra­gnę­li w do­mo­wym za­ci­szu umi­lić so­bie czas przy­go­to­wa­niem i wy­sta­wie­niem sztu­ki. Za­ba­wa w te­atr by­ła szcze­gól­nie po­pu­lar­na w cza­sie wa­ka­cji, kie­dy we dwo­rze prze­by­wa­li go­ście – mło­dzi, chęt­nie bio­rą­cy udział w te­go ro­dza­ju przed­się­wzię­ciach, i star­si, z przy­jem­no­ścią wcie­la­ją­cy się w ro­lę ła­ska­wej pu­blicz­no­ści. Pre­zen­to­wa­ne sztu­ki by­wa­ły bądź au­tor­stwa sa­mych uczest­ni­ków bądź mniej lub bar­dziej luź­ny­mi ad­ap­ta­cja­mi li­te­ra­tu­ry. Wiel­kim wzię­ciem cie­szy­li się ro­man­ty­cy po­spo­łu z Sien­kie­wi­czem, najchęt­niej się­ga­no jed­nak po lek­kie, ła­twe i przy­jem­ne ko­me­dyj­ki i ro­man­se. Przy­go­to­wa­nie przed­sta­wie­nia wy­ma­ga­ło nie tyl­ko wy­ucze­nia się tek­stu, ale tak­że stwo­rze­nia spek­ta­klo­wi od­po­wied­niej opra­wy: sce­ny, kur­ty­ny, ko­stiu­mów, ca­łej ba­te­rii re­kwi­zy­tów, stąd upły­wa­ło nie­raz i kil­ka ty­go­dni, nim ze­spół te­atralny de­cy­do­wał się na pre­mie­rę. Pra­co­ch­łon­ne, choć już nie do te­go stop­nia, by­ło tak­że stwo­rze­nie ży­we­go obra­zu. Ta z ko­lei za­ba­wa, któ­rej szczyt po­pu­lar­no­ści przy­pa­da na wiek XIX, po­le­ga­ła na ufor­mo­wa­niu nie­ru­cho­mej scen­ki, bę­dą­cej ko­pią zna­ne­go obra­zu (za­zwy­czaj Ma­tej­ki, Sie­mi­radz­kie­go bądź Grot­t­ge­ra) lub in­sce­ni­za­cją frag­men­tu wier­sza. I przy tej oka­zji szy­to stro­je, gro­ma­dzo­no re­kwi­zy­ty, przy­go­to­wy­wa­no od­po­wied­nie oświe­tle­nie. Ana­lo­gicz­ną, lecz moż­li­wą do zor­ga­ni­zo­wa­nia ad hoc grą to­wa­rzy­ską by­ły po­pu­lar­ne w owym cza­sie sza­ra­dy: w tym wy­pad­ku za­da­niem uczest­ni­ków by­ło od­gad­nię­cie wy­ra­zu lub zda­nia za­szy­fro­wa­ne­go w za­in­sce­ni­zo­wa­nej scen­ce.

Chęt­nie prze­bie­ra­no się tak­że przy oka­zji ba­lów ko­stiu­mo­wych, bo też nie moż­na za­po­mnieć, że bal po­śród wszyst­kich zie­miań­skich roz­ry­wek zaj­mo­wał miej­sce szcze­gól­ne z uwa­gi na przy­pi­sy­wa­ną mu ran­gę to­wa­rzy­ską. Jed­nak oprócz ta­kich wy­staw­nych przy­jęć, na któ­re spra­sza­no wie­lu go­ści, or­ga­ni­zo­wa­no tak­że mniej licz­ne i wy­kwint­ne spo­tka­nia to­wa­rzy­skie jak im­pro­wi­zo­wa­ne wie­czor­ki ta­necz­ne czy mu­zycz­ne. Do ich urzą­dze­nia wy­star­czał for­te­pian i mu­zy­kal­nie uzdol­nie­ni uczest­ni­cy, o co zresz­tą nie by­ło zno­wu tak trud­no, ja­ko że umie­jęt­ność gry na ja­kimś in­stru­men­cie czy śpie­wu za­li­cza­ła się w zie­miań­skich krę­gach do pod­staw do­bre­go wy­cho­wa­nia. Te­go ro­dza­ju spo­tka­nia nie przesta­wały być mod­ne i w pierw­szej po­ło­wie XX w., kie­dy lo­kal­nych wir­tu­ozów gry na for­te­pianie czę­sto za­stę­po­wał z nie mniej­szym po­wo­dze­niem na­krę­ca­ny kor­bą pa­te­fon. Po­pu­lar­ną w koń­ców­ce pierw­szej ćwier­ci XIX w. for­mą ży­cia to­wa­rzy­skiego by­ła opi­sy­wa­na przez Elż­bie­tę Ko­wec­ką her­ba­ta – wy­da­wa­ny po­po­łu­dniu lub wie­czo­rem raut po­łą­czo­ny ze skrom­nym po­czę­stun­kiem i wy­stę­pem zna­ne­go śpie­wa­ka czy mu­zy­ka. Cza­sem atrak­cją ta­kie­go wie­czo­ru sta­wała się ja­kaś zna­na oso­bi­stość, z któ­rą za­pro­sze­ni pra­gnę­li za­wrzeć bliż­szą zna­jo­mość.

Je­śli bra­ko­wa­ło go­ści, roz­ryw­kę jak i naj­now­sze wie­ści ze świa­ta przy­no­si­ły li­sty od krew­nych czy zna­jo­mych, bę­dą­ce w owym cza­sie naj­ła­twiej­szym spo­so­bem pod­trzy­my­wa­nia ro­dzin­nych wię­zi, a w do­bie za­bo­rów tak­że spo­iwem łą­czą­cym lu­dzi „po­nad kor­do­na­mi”. Sztu­ka ko­re­spon­den­cji by­ła na­ów­czas nie­zwy­kle roz­bu­do­wa­na i ja­ko ta­ka zaj­mo­wała nie tyl­ko waż­ną po­zy­cję w ży­ciu zie­miań­stwa, ale tak­że wy­ma­ga­ła po­świę­ce­nia jej spo­rej ilo­ści cza­su. Li­sty otwie­ra­ły okno na świat, do­no­sząc o naj­now­szych wy­da­rze­niach po­li­tycz­nych i kul­tu­ral­nych, in­for­mu­jąc o zdro­wiu i po­czy­na­niach bli­skich, wresz­cie do­star­cza­jąc plo­tek o le­piej i sła­biej zna­nych fi­gu­rach ży­cia to­wa­rzy­skiego. Nie­do­świad­czo­ne mę­żat­ki zdoby­wa­ły tą dro­gą nie­oce­nio­ne ra­dy w kwe­stii pro­wa­dze­nia do­mu i roz­wią­zy­wa­nia pro­ble­mów mał­żeń­skich, mło­de mat­ki – wska­zów­ki do­ty­czą­ce wy­cho­wa­nia i opie­ki nad po­tom­stwem, dziad­ko­wie – wie­ści o po­stę­pach wnu­cząt, któ­re wi­dy­wa­li rzad­ko al­bo wca­le. Li­sty otrzy­my­wa­ne od krew­nych, jak pi­sze An­na Boł­dy­rew, skrzęt­nie prze­cho­wy­wa­no i wra­ca­no do nich, tak­że po wie­lu la­tach, a na­wet w ko­lej­nych po­ko­le­niach, przez co sta­wały się cen­nym źró­dłem wie­dzy na te­mat ro­dzin­nej hi­sto­rii. Nic za­tem dziw­ne­go, że Na­kwa­ska w swo­im po­rad­ni­ku po­świę­ca ko­re­spon­den­cji po­kaź­ny ustęp, zży­ma­jąc się na nie­do­sta­tek umie­jęt­no­ści współ­cze­snych jej ko­biet w tym wzglę­dzie: „List mo­że cię ura­do­wać nad wszyst­ko! mię­dzy śmier­cią a od­da­le­niem jest róż­ni­ca, że roz­łą­czo­ne oso­by my­ślą kom­mu­ni­ko­wać mo­gą. Bóg w mi­ło­sier­dziu swjem po­dał lu­dziom spo­sob­no­ści ulże­nia du­szy, udzie­la­jąc im tej wła­dzy ro­zu­mu. Nie ko­rzy­stać z niej, jest to: le­ni­stwem du­cha lub zim­nem sa­mo­lub­stwem. (...) Li­sty twe nie na­peł­niaj tyl­ko, wy­ra­za­mi ty­czą­ce­mi się twych uczuć, bez żad­ne­go skre­śle­nia te­go, co od­bie­ra­ją­cy wie­dzieć pra­gnie. (...) Ina­czej, wierz mi, że czę­sto oso­ba, przyj­mu­ją­ca twe pi­smo po­ża­łu­je opła­ce­nia nie raz dro­giej pocz­ty, je­że­li z twych li­stów ni­cze­go się nie do­wie (...) Gdy od­pi­su­jesz, a od­pi­suj ile się da bez zwłocz­nie (...) [m]iej ksią­żecz­kę na dwie czę­ści po­dzie­lo­ną: od po­cząt­ku do po­ło­wy, za­pi­suj rok, mie­siąc na cze­le stron­ni­cy, a da­tę obok — na­zwi­ska do ko­go i gdzie pi­sa­łaś. Gdy ci od­pi­sa­no, pod­kreśl na­zwi­sko, a jed­nym rzu­tem oka wie­dzieć bę­dziesz, czy ty ko­mu, czy kto to­bie wi­nien od­pi­sać. Na dru­giej po­ło­wie ksią­żecz­ki za każ­dym ode­bra­nym li­stem, wpi­suj tak­że pod da­tą ro­ku, mie­siąca i dnia od ko­goś wia­do­mość mia­ła (...).”

Przejażdżka łódkąPrzejażdżka łódką
Przejażdżka łódką po lasochowskim stawie (fot. z albumu rodzinnego Tadeusza Kowańskiego)
Obok roz­ry­wek in­te­lek­tu­al­nych zie­mia­nie ce­ni­li so­bie sport w naj­róż­niej­szej po­sta­ci. W dwo­rach nie­opo­dal któ­rych znaj­do­wa­ło się je­zio­ro lub staw moż­na by­ło roz­sze­rzyć re­per­tu­ar zi­mo­wych za­baw o jaz­dę na łyż­wach (po­cząt­ko­wo do­pi­na­nych za po­mo­cą skó­rza­nych pa­sków, póź­niej do­krę­ca­nych do po­de­szew bu­tów), któ­ra by­ła jed­ną z nie­licz­nych XIX-wiecz­nych ak­tyw­no­ści fi­zycz­nych, ja­ką ko­bie­ty mo­gły po­dej­mo­wać bez na­ra­ża­nia na szwank swej re­pu­ta­cji. La­tem ten­że staw czy je­zio­ro po­zwa­la­ły uroz­ma­icać so­bie czas ką­pie­la­mi i pły­wa­niem łód­ką (w dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym du­żą po­pu­lar­ność zy­ska­ły so­bie tak­że ka­ja­ki). Let­nim igrasz­kom w wo­dzie sprzy­ja­ło na po­cząt­ku XX wie­ku z jed­nej stro­ny roz­luź­nie­nie oby­cza­jów, z dru­giej zaś obec­na w dys­kur­sie pu­blicz­nym od koń­ca wie­ku XVIII, a w mia­rę upły­wu cza­su na­bie­ra­ją­ca zna­cze­nia, idea sys­te­ma­tycz­ne­go roz­wo­ju fi­zycz­ne­go or­ga­ni­zmu, idą­ca w pa­rze z tro­ską o zdro­wie i krzep­ki wy­gląd. Po­cząw­szy od ostat­nich de­kad XIX stu­le­cia ko­stium ką­pie­lo­wy sta­je się co­raz śmiel­szy, od­sła­nia­jąc stop­nio­wo to, co wcze­śniej mu­sia­ło po­zo­stać za­kry­te. Mę­skie, dłu­gie do ko­lan, pa­sia­ste try­ko­ty i dam­skie stro­je pla­żo­we, okry­wa­ją­ce cia­ło od szyi po kost­ki, peł­ne marsz­czeń i fal­ba­nek, z obo­wiąz­ko­wym ka­pe­lu­szem lub czep­kiem ewo­lu­ują po­wo­li w stro­nę od­sła­nia­jących łyd­ki i ra­mio­na ubio­rów wy­ko­na­nych z przy­le­ga­ją­cych do cia­ła tka­nin, by w dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym przy­brać bu­dzą­cą zgro­zę mo­ra­li­stów po­stać bli­ską kro­jem współ­cze­snym jed­no­czę­ścio­wym ko­stiumom i ką­pie­lów­kom. Na po­cząt­ku lat 20. nasta­je też – za spra­wą Co­co Cha­nel – mo­da na opa­le­ni­znę, któ­rej do tej po­ry uni­ka­no jak ognia, by­ła bo­wiem ozna­ką przy­na­leż­no­ści do klas niż­szych – pra­cu­ją­cych fi­zycz­nie w skwa­rze dnia, a nie pa­ra­du­ją­cych spa­ce­ro­wym kro­kiem w cie­niu ko­ron­ko­wej pa­ra­sol­ki. Dzię­ki owym zmia­nom oby­cza­jo­wym i po­stę­pu­ją­cym w ślad za ni­mi prze­obra­że­niom mo­dy, ko­bie­ty mo­gły na­resz­cie za­żyć roz­ko­szy pły­wa­nia, do tej po­ry za­re­zer­wo­wa­nej wy­łącz­nie dla męż­czyzn – fal­ba­nia­ste stro­je prak­tycz­nie unie­moż­li­wia­ły ruch w wo­dzie, to­też hi­gie­ni­ści w tro­sce o zdro­wie żeń­skiej czę­ści po­pu­la­cji na­wo­ły­wa­li do ich uprosz­cze­nia.

Czas spę­dza­no nad wo­dą nie tyl­ko we wła­snych wło­ściach, ale tak­że wy­jeż­dża­jąc nad mo­rze – w mię­dzy­woj­niu ce­lem eska­pad jest nie­wiel­ki pas pol­skie­go wy­brze­ża, na któ­rym jak grzy­by po desz­czu po­wsta­ją let­ni­sko­we miej­sco­wo­ści – oraz do kre­so­wych uzdro­wisk, jak choć­by Za­lesz­czyk z ich dwo­ma ma­low­ni­czo roz­ło­żo­ny­mi nad Dnie­strem pla­ża­mi, prze­zna­czo­ny­mi głów­nie do za­ży­wa­nia zdro­wot­nych ką­pie­li sło­necz­nych. Zi­mą uda­wa­no się w gó­ry – prym wio­dły tu­taj Kry­ni­ca i Za­ko­pa­ne (wa­ka­cyj­ne wy­jaz­dy do pol­skich ku­ror­tów uzna­wa­no za wy­raz pa­trio­ty­zmu). Mod­na by­ła za­rów­no ta­trzań­ska tu­ry­sty­ka gór­ska, po­pu­lar­na już od XIX stu­le­cia, jak i cie­szą­ce się co­raz więk­szym za­in­te­re­so­wa­niem nar­ciar­stwo. I w tym wy­pad­ku zmia­ny w mo­dzie przy­szły w su­kurs ko­bie­tom, któ­re jesz­cze przed woj­ną je­ździ­ły na nar­tach odzia­ne w dłu­gie spód­ni­ce i sze­ro­kie ka­pe­lu­sze. Te­raz – po­dob­nie jak męż­czyź­ni – za­kła­da­ją spodnie ty­pu pum­py i gru­by swe­ter, względ­nie nie­prze­ma­kal­ną blu­zę zwa­ną wia­trów­ką.

Grupa kuracjuszy w Iwoniczu z rakietami do tenisaGrupa kuracjuszy w Iwoniczu z rakietami do tenisa
Grupa kuracjuszy w Iwoniczu z rakietami do tenisa, 1898 r. (fot. z serwisu polona.pl)
Zaw­rot­ną ka­rie­rę w oma­wia­nym okre­sie zro­bił te­nis, gra jesz­cze przed I woj­ną świa­to­wą eli­tar­na, ale w dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym już na ty­le roz­po­wszech­nio­na, że jej nie­zna­jo­mość, jak pi­sze Ma­ja Ło­ziń­ska, pro­wa­dzi­ła wśród mło­dzie­ży do to­wa­rzy­skiej dys­kre­dy­ta­cji. W zie­miań­skich dwo­rach chęt­nie gry­wa­no tak­że w kry­kie­ta, z rzad­ka zaś tyl­ko w gol­fa. Chęt­nie je­ździ się na ro­we­rze, któ­ry zdą­żył się spo­pu­la­ry­zo­wać, przy czym war­to za­zna­czyć, że jesz­cze na prze­ło­mie wie­ków cy­klist­ki wy­wo­ły­wa­ły zgor­sze­nie tra­dy­cjo­na­li­stów, w opi­nii któ­rych sport ro­we­ro­wy był nie do po­go­dze­nia z sub­tel­no­ścią ko­bie­cej na­tu­ry. W la­tach 30. tu­ry­sty­ka ko­lar­ska jest już na po­rząd­ku dzien­nym, or­ga­ni­zo­wa­ne są na­wet ogól­no­pol­skie raj­dy te­ma­tycz­ne np. „Szla­kiem pa­na Wo­ło­dy­jow­skie­go”. Za sport – w do­dat­ku eks­klu­zyw­ny – uwa­ża­no w owym cza­sie au­to­mo­bi­lizm, bo też sa­mo­chód po­zo­sta­je w mię­dzy­woj­niu na­byt­kiem luk­su­so­wym (w ca­łym wo­je­wódz­twie kie­lec­kim, jak po­da­je Mie­czy­sław Mar­kow­ski, by­ło za­le­d­wie 1500 po­jaz­dów me­cha­nicz­nych i to ra­zem z au­to­bu­sa­mi i au­ta­mi służ­bo­wy­mi), a je­go użyt­ko­wa­nie na­strę­cza trud­no­ści nie tyl­ko w po­sta­ci bra­ku od­po­wied­nich dróg, ale i sta­cji ben­zy­no­wych (na po­dróż na­le­ża­ło za­opa­trzyć się w skła­dzie che­micz­nym lub ap­te­ce w ka­ni­ster pa­li­wa), nie wspo­mi­na­jąc już o wy­so­kich kosz­tach eks­plo­ata­cji, któ­re spra­wia­ły, że na­wet szczę­śli­wi wła­ści­cie­le aut w do­bie kry­zy­su mu­sie­li za­prze­stać ich użyt­ko­wa­nia. Po­sia­da­nie wła­sne­go sa­mo­cho­du, pro­wa­dzo­ne­go zwy­kle przez sa­me­go wła­ści­cie­la lub prze­kwa­li­fi­ko­wa­ne­go stan­gre­ta, by­ło ozna­ką za­moż­no­ści, to­też zie­mia­nie ku­po­wa­li au­ta ra­czej dla podnie­sie­nia swe­go pre­sti­żu niż w ce­lach spor­to­wych.

Tra­dy­cyj­nie zie­miań­ską roz­ryw­ką po­zo­sta­je je­ździectwo: czę­stym spo­so­bem spę­dza­nia wa­ka­cji przez mło­dzież są dłu­gie, kon­ne raj­dy. Mło­dzi lu­dzie wy­bie­ra­li się w po­dróż ja­dąc od dwo­ru do dwo­ru tzw. rze­mien­nym dy­s­z­lem, tj. nie trosz­cząc się o noc­leg czy stra­wę – tak dla sie­bie jak i dla wierz­chow­ca – a li­cząc na to, że na­po­tka­na na za­pla­no­wa­nej tra­sie wy­ciecz­ki sie­dzi­ba zie­miań­ska uży­czy im go­ści­ny, sta­jąc się w pew­nym sen­sie nie­for­mal­nym, dar­mo­wym ho­te­lem. La­to to tak­że czas róż­no­ra­kich mniej lub bar­dziej spon­ta­nicz­nie or­ga­ni­zo­wa­nych hip­picz­nych kon­kur­sów, w któ­rych chęt­nie udział bio­rą przed­sta­wi­cie­le obu płci. Oka­zją do za­pre­zen­to­wa­nia swo­ich je­ździeckich umie­jęt­no­ści by­ły tak­że bie­gi my­śliw­skie, co pro­wa­dzi nas ku bo­daj naj­waż­niej­szej w zie­miań­skim dwo­rze roz­ryw­ce, a zara­zem naj­więk­szej zie­miań­skiej na­mięt­no­ści: po­lo­wań, któ­rym po­świę­co­no osob­ny tekst.

Bibliografia:

Boł­dy­rew, A. (2011) Wzor­ce wy­cho­wa­nia dzie­ci i mło­dzie­ży ja­ko ele­ment in­te­gru­ją­cy kul­tu­rę ży­cia ro­dzin­ne­go pol­skie­go zie­miań­stwa w do­bie za­bo­rów. W: Wy­cho­wa­nie w Ro­dzi­nie 1(1), ss. 53–85

Kał­wa, D. (2005) Pol­ska do­by roz­bio­rów i mię­dzy­wo­jen­na. W: A. Chwal­ba (red.) Oby­cza­je w Pol­sce. Od śre­dnio­wie­cza do cza­sów współ­cze­snych. War­sza­wa: PWN, ss. 221-336

Kien­zler, I. (2014) Mo­da. Dwu­dzie­sto­le­cie mię­dzy­wo­jen­ne, tom 27. War­sza­wa: Bel­lo­na i Edi­pres­se

Ko­per, S. (2013) Za­ba­wa i od­po­czy­nek. Dwu­dzie­sto­le­cie mię­dzy­wo­jen­ne, tom 7. War­sza­wa: Bel­lo­na i Edi­pres­se

Ko­wec­ka, E. (2008) W sa­lo­nie i w kuch­ni. Opo­wieść o kul­tu­rze ma­te­rial­nej pa­ła­ców i dwo­rów pol­skich w XIX w. Po­znań: Zysk i S-ka

Ło­ziń­ska, M. (2010) W zie­miań­skim dwo­rze. Co­dzien­ność, oby­czaj, świę­ta, za­ba­wy. War­sza­wa: PWN

Mar­kow­ski, M.B. (1993) Oby­wa­te­le ziem­scy w wo­je­wódz­twie kie­lec­kim 1918-1939. Kiel­ce: Kie­lec­kie To­wa­rzy­stwo Nau­ko­we

Na­kwa­ska, K. (1843) Dwór wiej­ski. Dzie­ło po­świę­co­ne go­spo­dy­niom pol­skim, przy­dat­ne i oso­bom w mie­ście miesz­ka­ją­cym. Prze­ro­bio­ne z fran­cuz­kie­go pa­ni Aglaë Adan­son z wie­lu do­dat­ka­mi i zu­peł­nem za­sto­so­wa­niem do na­szych oby­czajów i po­trzeb, przez Ka­ro­li­nę z Po­toc­kich Na­kwa­ską, w 3 To­mach. Po­znań: Księ­gar­nia No­wa

Pa­choc­ka, A. (2009) Dzie­ciństwo we dwo­rze szla­chec­kim w I po­ło­wie XIX wie­ku. Kra­ków: Ava­lon

Schri­mer, M.K. (2012) Dwo­ry i dwor­ki w II Rzecz­po­spo­li­tej. War­sza­wa: Wyd. SBM

Vi­ga­rel­lo, G. (1997) Hi­sto­ria zdro­wia i cho­ro­by. Od śre­dnio­wie­cza do współ­cze­sno­ści. War­sza­wa: Vo­lu­men

Projekt, wykonanie, teksty i zdjęcia © Anna Stypuła
Wszystkie prawa zastrzeżone
adres: Lasochów 39 | kontakt mailowy: