Ro­dzi­na chłop­ska by­ła pa­triar­chal­na. Od żo­ny wy­ma­ga­ło się bez­względ­ne­go po­słu­szeń­stwa wo­bec mę­ża, któ­ry miał pra­wo bić mał­żon­kę ile­kroć uznał to za sto­sow­ne. Dzie­ci cał­ko­wi­cie by­ły pod­po­rząd­ko­wa­ne wo­li oj­ca, to­też czę­stym zja­wi­skiem na XIX-wiecz­nej wsi by­ło wy­bie­ra­nie cór­ce mę­ża nie py­ta­jąc jej o zda­nie. Uprzy­wi­le­jo­wa­na po­zy­cja męż­czy­zny-gło­wy ro­dzi­ny znaj­do­wa­ła swe od­bi­cie w po­dzia­le prac na ko­bie­ce i mę­skie. Czyn­no­ściom tra­dy­cyj­nie przy­na­le­żą­cym do męż­czyzn przy­pi­sy­wa­no wyż­szą ran­gę – na­le­ża­ły do nich za­sad­ni­cze ro­bo­ty po­lo­we, od or­ki po koś­bę, ko­bie­tom na­to­miast po­zo­sta­wia­no te za­ję­cia, któ­re wy­ma­ga­ły bez­po­śred­nie­go kon­tak­tu z zie­mią: zbie­ra­nie zbo­ża, żę­cie sier­pem, wy­kop­ki, pie­le­nie czy pro­wa­dze­nie przy­do­mo­we­go ogród­ka. Opi­sy­wa­ne­mu po­dzia­ło­wi pod­le­ga­ła tak­że opie­ka nad ży­wym in­wen­ta­rzem: męż­czyzna za­sad­ni­czo do­glą­dał zwie­rząt po­cią­go­wych, ko­nia czy wo­łu, ko­bie­ta – krów, świń i ptac­twa.
Kobieta niosąca wiadraKobieta niosąca wiadra
Kobieta niosąca wodę, 1932 r. (fot. z zasobów Narodowego Archiwum Cyfrowego)
O ile go­spo­darz miał de­cy­du­ją­cy głos w kwe­stiach upra­wy czy ho­dow­li, o ty­le do­me­ną go­spo­dy­ni by­ło ogni­sko do­mo­we i za­ję­cia z nim zwią­za­ne: utrzy­ma­nie czy­sto­ści w cha­cie, opie­ka nad dzieć­mi, przy­go­to­wy­wa­nie po­sił­ków czy spo­rzą­dza­nie i czysz­cze­nie odzie­ży. Do­mo­we za­ję­cia ko­bie­ce po­wszech­nie ucho­dzi­ły za mniej war­to­ścio­we i lżej­sze od tra­dy­cyj­nie mę­skich prac go­spo­dar­skich, choć w rze­czy­wi­sto­ści by­ły bar­dziej ab­sor­bu­ją­ce i po­chła­nia­ły wię­cej cza­su – Ma­jew­ski po­da­jąc, że w cią­gu ro­ku ko­bie­ta pra­co­wa­ła 500 go­dzin (czy­li 15,7%) dłu­żej niż męż­czy­zna, cy­tu­je dla lep­sze­go wy­obra­że­nia jed­ne­go z mię­dzy­wo­jen­nych ba­da­czy: „Ileż ona na­cho­dzi się od jed­ne­go na­czy­nia do dru­gie­go, na­zgi­na, podno­si, dźwi­ga. Ca­ły dzień bie­ga od garn­ka do stud­ni, od stud­ni do chle­wa i staj­ni, od chle­wa w po­le do pra­cy, a wie­czo­rem, gdy in­ni do­mow­ni­cy znu­że­ni pra­cą wy­po­czy­wa­ją, szy­je, ce­ru­je, pra­su­je przy sła­bym świe­tle”. Mi­mo zmian spo­łecz­nych, któ­re od cza­sów I woj­ny świa­to­wej po­wo­li wy­mu­sza­ły rów­no­upraw­nie­nie płci, po­dział za­jęć i wa­run­ki ży­cia w chłop­skiej za­gro­dzie nie­wie­le zmie­ni­ły się od po­ło­wy XIX wie­ku. Pra­ca w wiej­skim go­spo­dar­stwie za­czy­na­ła się więc wcze­śnie ra­no, a koń­czy­ła póź­nym wie­czo­rem. Już „[o] go­dzinie 3ciej lub wpół do 4tej wsta­ją lu­dzie po wsi w dzień po­wsze­dni (la­tem), śpie­wa­jąc go­dzinki świe­cą so­bie łu­czy­wem, od­ma­wia­jąc pa­cierz (cze­ladź lub dzie­ci) skro­bią ziem­nia­ki, go­spo­dy­nie mie­lą na żar­nach – re­la­cjo­no­wał Kol­berg zwy­cza­je lu­du z oko­lic Kra­ko­wa. – Go­spo­darz rznie siecz­kę na la­dzie i by­dłu za­da­je po­ży­wie­nie; ba­ba (żo­na) sia­da ze skop­cem by kro­wę wy­do­ić, roz­pa­la ogień na ko­mi­nie, idzie z na­czy­niem po wo­dę, i go­tu­je stra­wę. Chłop po urznię­ciu i za­da­niu siecz­ki by­dłu, rą­bie drwa. Po­tem idzie na ro­bo­tę dla sie­bie lub dla pa­na. W tym ostat­nim ra­zie idzie na ro­bo­tę płat­ną od cza­su gdy usta­ły dla dwo­ru pańsz­czy­zny, za­cią­gi i dar­mo­chy. W po­lu czas ja­kiś pra­cu­je na­czczo, nim mu w dwo­ja­kach przy­nio­są śnia­da­nie. Zi­mą zaś młó­ci naj­czę­ściej u sie­bie w sto­do­le, wie­je zbo­że al­bo je ukła­da. Jak tyl­ko ba­ba ugo­tu­je ja­dło, po­sy­ła la­tem cór­kę lub dziew­kę w po­le ze śnia­da­niem dla mę­ża a czę­sto i dla sy­nów. Cór­ki a w ich bra­ku dziew­ka słu­żą­ca, przy­no­szą wo­dę do cha­ty, na­czy­nie my­ją, gnój z pod kro­wy wy­rzu­ca­ją na obo­rę (tj. znaj­du­ją­ce się przed cha­tą gno­jo­wi­sko, przyp. au­tor­ka). Po śnia­da­niu ba­ba (go­spo­dy­ni) ma­jąc czas wol­ny, groch łu­ska, pie­rze drze, przę­dzie al­bo-li też spo­rzą­dza odzie­nie, szy­je no­we, po­czem kro­wę do­ji. W każ­dą śro­dę lub czwar­tek a cza­sem i w pią­tek idzie ba­ba z ki­jan­ką i ław­ką do sta­wu, rze­ki al­bo ja­kiej bądź wo­dy bie­żą­cej i pie­rze bie­li­znę. Póź­niej na­stę­pu­je go­to­wa­nie obia­du nie­mniej meł­cie na żar­nach i do­peł­nie­nie róż­ne­go po­rząd­ku do­mo­wego, po za­ła­twie­niu cze­go, idzie ba­ba w le­cie zbie­rać tra­wy dla by­dła po po­lach i mie­dzach, po­krzyw dla świń, ple­wi zbo­że; w zi­mie zaś już to przę­dzie, już szy­je, już pie­rze drze. Na­stęp­nie go­tu­je ko­la­cy­ję (wie­cze­rzę), do­ji kro­wy, sprzą­ta; zi­mo­wą zaś po­rą, na dłu­gich wie­czo­rach, przę­dzie jesz­cze aż do no­cy. Chłop wró­ciw­szy z po­la naj­czę­ściej od­po­czy­wa, al­bo też spo­rzą­dza to, co się z na­czyń lub na­rzę­dzi ze­psu­ło. W ogó­le idą wczas spać (oko­ło 9tej godz.) nie za­przą­ta­jąc so­bie gło­wy mar­no­ścia­mi ani próż­ną ga­da­ni­ną.”

„W po­ży­wie­niu lu­do­wem – pi­sał Adam Fi­scher – głów­ną i naj­waż­niej­szą ro­lę od­gry­wa­ją pro­duk­ty zbo­żo­we; o mię­sie wła­ści­wie nie­ma co mó­wić, bo wy­stę­pu­je ono w kuch­ni lu­do­wej bar­dzo rzad­ko. Tłuszcz, na­wet nie­świe­ży, ucho­dzi za przy­smak.” Se­kun­do­wał mu dok­tor na­uk me­dycz­nych Al­fred Soko­łowski: „Po­ży­wie­nie lu­du przy­tem jest nie­zmier­nie gru­be, trud­no­straw­ne, mo­no­ton­nie przy­rzą­dza­ne i, aby do­star­czy­ło ko­niecz­nej ilo­ści pier­wiast­ków od­żyw­czych, mu­si być spo­ży­wa­ne w ogrom­nej ilo­ści. Kar­to­fli spo­ży­wa wło­ścia­nin prze­cięt­nie oko­ło 1½ ki­lo dzien­nie. Ubo­dzy jed­nak­że, dla któ­rych kar­to­fle sta­no­wią pod­sta­wę po­ży­wie­nia, spo­ży­wają ich nie­raz o wie­le wię­cej.” Lu­dzie na wsi od­ży­wia­li się za­tem pro­sto, ubo­go i jednostaj­nie – po­wszech­na ta pra­wi­dło­wość obo­wią­zy­wa­ła nie tyl­ko w XIX w., ale i ca­łym dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym. W ja­dłospisie prze­wa­ża­ły ziem­nia­ki, ki­szo­na ka­pu­sta, bób, rze­pa, groch, fa­so­la, ka­sza jęcz­mien­na i ja­gla­na, potra­wy przy­rzą­dza­ne z żyt­niej mą­ki. Słod­kie mle­ko, śmie­ta­na, ma­sło czy ser szły na sprze­daż, to­też ze wszyst­kich pro­duk­tów mlecz­nych zo­sta­wa­ła do spoży­cia tyl­ko ma­ślan­ka i ser­wat­ka. W bied­nych do­mach mle­ka nie zo­sta­wia­ło się na­wet dla ma­łych dzie­ci, któ­re, osła­bio­ne na wsku­tek ubo­giej die­ty opar­tej głów­nie na ziem­nia­kach i ka­pu­ście, nagmin­nie cier­pia­ły na de­for­ma­cje roz­wo­jo­we, za­pa­da­ły na róż­no­ra­kie cho­ro­by, wresz­cie ma­so­wo umie­ra­ły.
Przed chatąPrzed chatą
Przed chatą w Lasochowie (fot. ze zbioru Zbigniewa Bąka)
Jaj­ka­mi, jak po­da­je Bursz­ta, ra­czo­no wy­łącz­nie cho­rych al­bo zna­mie­ni­tych go­ści, np. cho­dzą­ce­go po ko­lę­dzie księ­dza. Go­to­wa­ny przez kil­ka go­dzin ro­sół z ku­ry dłu­go trak­to­wa­ny był ja­ko le­kar­stwo, nie po­si­łek: jesz­cze w dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym ży­we by­ło lu­do­we po­rze­ka­dło, zgod­nie z któ­rym „chłop je ku­rę, gdy jest cho­ry lub gdy ku­ra jest cho­ra”. Je­dy­nie w świę­ta ja­da­no po­tra­wy bar­dziej po­żyw­ne i uroz­ma­ico­ne – wte­dy też na chłop­skich sto­łach mo­gły zago­ścić ja­ja, na­biał czy mię­so, na co dzień prze­zna­czo­ne wy­łącz­nie na han­del, co do­wo­dzi, jak ko­men­to­wał nie­co uszczy­pli­wie Kol­berg, „że chłop tu­tej­szy wy­bred­nym nie jest i by­le mieć grosz na la­da ja­kiej (lu­bo ob­fi­tej) po­prze­sta­je stra­wie”. Au­tor po­da­je w tym sa­mym miej­scu szcze­gó­ło­wy ja­dło­spis lu­du z oko­lic Kra­ko­wa, po­dług któ­re­go na śnia­da­nie, któ­re spo­ży­wa­no ok. 7, go­to­wa­no żur z kwa­szo­nej żyt­niej i owsia­nej mą­ki lub żyt­nie klu­ski bez oma­sty, je­dy­nie z do­dat­kiem so­li. W ubo­gich ro­dzi­nach za­do­wa­la­no się plac­kiem z jęcz­mien­nej mą­ki. Idą­cy w po­le żni­wia­rze nie ja­da­li pierw­sze­go po­sił­ku w do­mu, ale już w po­lu, po­si­la­jąc się żyt­ni­mi plac­ka­mi po­pi­ja­ny­mi ma­ślan­ką. Oko­ło po­łu­dnia je­dzo­no obiad: klu­ski na wo­dzie lub mle­ku, ka­szę ze śliw­ka­mi, ziem­nia­ki z pie­trusz­ką, ka­pu­stę z gro­chem czy bo­bem al­bo sam bób. „Jed­na z wszyst­kich wy­mie­nio­nych tu po­traw sta­no­wi da­nie pierw­sze – pre­cy­zo­wał Kol­berg – Na dru­gie da­nie (po po­lewce) idą ziem­nia­ki, a gdzie ich nie ma, pę­cak.” Wie­cze­rza to znów żur – z ziem­nia­ka­mi lub pę­cza­kiem. W cza­sie po­stu, a tak­że w piąt­ki i so­bo­ty re­zy­gno­wa­no zu­peł­nie z na­biału i do­dat­ku tłusz­czu, a więc wszel­kiej oma­sty. Pi­ja­no wo­dę, wód­kę i pi­wo. Nie­co so­lidniej od­ży­wia­li się miesz­kań­cy San­do­miersz­czy­zny, o któ­rych cy­to­wa­ny przez Kol­berga Gre­go­ro­wicz pi­sze, że prócz chle­ba, ka­szy i kar­to­fli okra­sza­nych sło­ni­ną, wi­dy­wa­no na ich sto­łach ma­sło, ser, a na­wet kieł­ba­sę. I tu tak­że mię­so ja­da­no z rzad­ka, choć nie mo­gło się bez nie­go obyć żad­ne chłop­skie we­se­le. Oczy­wi­ście ho­do­wa­no świ­nie i kro­wy, ale utu­czo­ne­go wie­prz­ka, pro­się, cie­lę czy kro­wę, któ­rej zda­rzy­ło się zła­mać no­gę, czę­ściej od­sprze­da­wa­no rzeź­ni­ko­wi niż prze­zna­cza­no na stół. Na­wet w bo­ga­tych do­mach mię­so, głów­nie go­to­wa­ne, je­dzo­no tyl­ko w niektó­re nie­dzie­le. W prze­cięt­nym, śred­nio­rol­nym go­spo­dar­stwie, jak po­da­je Czer­wiń­ski, w cią­gu ro­ku bi­to jed­ne­go, gó­ra dwa wie­prze – pierw­sze­go po za­koń­cze­niu ro­bót po­lo­wych lub przed Bo­żym Na­ro­dze­niem, dru­giego na Wiel­ka­noc. Chleb pie­czo­no z rzad­ka, bo co ty­dzień czy dwa ty­go­dnie, a i to je­dy­nie wte­dy, gdy zbo­że obro­dzi­ło, „[a]le jak nie by­ło uro­dza­ju, to ko­bie­ty meł­ły ży­to w żar­nach tyl­ko na barszcz i róż­ne po­lewki.” – wspo­mi­na­ła Ste­fa­nia Ró­że­wicz. W uboż­szych ro­dzi­nach je­dzo­no go bez do­dat­ków, w za­moż­niej­szych sma­ro­wa­no ma­słem, smal­cem lub po­wi­dła­mi. Prze­two­rów ro­bio­no jed­nak ma­ło, a owo­ce z przy­do­mo­wych ogród­ków głów­nie su­szo­no, wy­ko­rzy­stu­jąc po­tem przy go­to­wa­niu po­sił­ków. Pow­szech­nie na­to­miast ki­szo­no ka­pu­stę i bu­ra­ki, któ­re wzbo­ga­ca­ły mo­no­ton­ną, zi­mo­wą die­tę. Waż­ną po­zy­cję w ja­dło­spisie zaj­mo­wa­ły też grzy­by – sma­żo­ne i go­to­wa­ne, oraz, oczy­wi­ście su­szo­ne, z któ­rych przy­rzą­dza­no sze­reg po­traw na wi­gi­lij­ną wie­cze­rzę.

Po­sił­ki spo­ży­wa­no przy ła­wie, na­wet w do­mach bo­gat­szych chło­pów, któ­rzy mo­gli się po­chwa­lić posiada­niem sto­łu. Star­si za­sia­da­li na usta­wio­nych wo­kół niej sto­łecz­kach, młod­si je­dli zwy­kle na sto­ją­co lub klę­cząc. Stra­wę po­da­wa­no w du­żych mi­skach – na pię­cio-sze­ścio­oso­bo­wą ro­dzi­nę star­cza­ły dwie ta­kie mi­sy (pierw­szą prze­zna­cza­no na kar­to­fle, dru­gą – na ka­pu­stę, ka­szę czy barszcz), z któ­rych wspól­nie czer­pa­no drew­nia­ny­mi łyż­ka­mi. „W go­spo­dar­stwie ku­chen­nym pra­wie że nie by­ło na­czyń, ja­kieś dwa, trzy garn­ki, tak zwa­ne że­leź­nia­ki – pi­sa­ła w swo­ich wspo­mnie­niach Ste­fa­nia Ró­że­wicz. – Niektó­re go­spo­dy­nie mia­ły po kil­ka ta­le­rzy, ale ta­le­rze sta­ły w sza­fie od pa­ra­dy”. Pod­czas po­sił­ku prze­strze­ga­no ści­śle za­sad pierw­szeństwa: bez­dy­sku­syj­nie uprzy­wi­le­jo­wa­ną po­zy­cję zaj­mo­wał go­spo­darz, któ­ry miał pra­wo do naj­lep­szych kę­sów i nada­wał tem­po je­dze­niu. Mia­ło być one nie­spiesz­ne, świad­cząc o za­moż­no­ści ro­dzi­ny, któ­rej głód nie do­skwie­rał. Na sa­mym koń­cu pla­so­wa­ły się dzie­ci, któ­re – je­śli miej­sca przy ła­wie by­ło za ma­ło – po­słusz­nie cze­ka­ły na swo­ją ko­lej sto­jąc za ple­ca­mi star­szych człon­ków ro­dzi­ny.

Szcze­gól­nie trud­nym cza­sem dla wsi był przed­nó­wek: koń­czą­ce się wraz z zi­mą za­pa­sy ozna­cza­ły dla naj­bied­niej­szych chło­pów czas gło­du, któ­ry sta­ra­no się za­spo­ko­ić lub cho­ciaż oszu­kać je­dząc go­to­wa­ne li­ście po­krzy­wy, po­wo­ju, ostu czy rzę­sy wod­nej, al­bo zu­py spo­rzą­dzo­ne z po­spo­li­te­go chwa­stu, ko­mo­sy bia­łej, szcza­wiu bądź le­bio­dy. Przez zi­mę zbie­ra­no skru­pu­lat­nie i su­szo­no ziem­nia­cza­ne obier­ki, aby w czas przed­nów­ka do­da­wać je do mą­ki słu­żą­cej do wy­pie­ku chle­ba. Po­dob­nie po­stę­po­wa­no z brzo­zo­wą ko­rą czy mie­lo­ny­mi żo­łę­dzia­mi. Dwór ofe­ro­wał ze swej stro­ny ro­dzaj za­po­mo­gi: w za­mian za por­cję żyw­no­ści chłop zo­bo­wią­zy­wał się do do­dat­ko­wej pra­cy na rzecz fol­war­ku w le­cie.

PszczylekPszczylek
Pszczylek
Naj­bar­dziej pry­mi­tyw­nym spo­so­bem oświe­tle­nia izby by­ły smol­ne szcza­py, roz­pa­la­ne na trzo­nie ku­chen­nym lub mo­co­wa­ne w świe­ca­ku tj. osa­dzo­nym w kloc­ku pa­ty­ku, w któ­re­go gór­nej czę­ści umiesz­czo­na by­ła blasz­ka ze szpa­rą na szcza­pę. Na prze­ło­mie XIX i XX w. w uży­ciu po­wszech­ne by­ły tzw. psz­czyl­ki, zwa­ne w świę­to­krzy­skim ga­zo­ka­mi. Mia­ły one po­stać ka­ła­ma­rza o wą­skiej szyj­ce, do któ­re­go wkła­da­no knot za­le­wa­ny pa­li­wem (tłusz­czem, póź­niej naf­tą). Ka­ła­marz ta­ki wkła­da­no do wgłę­bie­nia wy­rżnię­te­go w de­secz­ce i na­kry­wa­no bu­tel­ką z od­cię­tym den­kiem, two­rząc w ten spo­sób ro­dzaj pro­stej lam­py. Za­moż­niej­si go­spo­da­rze ko­rzy­sta­li ze świec, ło­jo­wych bądź wo­sko­wych. Lam­py naf­to­we po­ja­wi­ły się na wsi do­pie­ro na po­cząt­ku XX w. Nie­co wcze­śniej roz­po­wszech­ni­ły się na zie­miach pol­skich za­pał­ki, po­cząt­ko­wo by­ły one jed­nak zbyt dro­gie, by sta­no­wić kon­ku­ren­cję dla krze­si­wa, a i w dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym zwy­cza­jo­wo dzie­lo­no za­pał­ki „na czwo­ro”, by za­osz­czę­dzić na ich za­ku­pie (nie by­ła to aż tak trud­na sztu­ka, bo za­pał­ki by­ły wów­czas du­żo grub­sze niż współ­cze­śnie). Roz­pa­la­nie ognia przy uży­ciu krze­si­wa, po­le­ga­ją­ce na ude­rza­niu nim o krze­mień, tak by iskry pa­da­ły na ła­two­pal­ne pa­ski wy­su­szo­nej hu­by drzew­nej (czy­li hub­ki), ka­wa­łek płót­na, osta­tecz­nie pa­ździe­rze, któ­re to z ko­lei, gdy za­czy­na­ły się ża­rzyć, umiesz­cza­no w pa­le­ni­sku, okła­da­jąc sło­mą i su­chy­mi trza­ska­mi, by­ło czyn­no­ścią nie­wdzięcz­ną i pra­co­ch­łon­ną, stąd dba­no, by ogień w pie­cu ni­gdy nie wy­ga­sał. W tym ce­lu za­po­bie­gli­wa go­spo­dy­ni wie­czo­rem przy­kry­wa­ła żar po­pio­łem, ra­no zaś, po roz­gar­nię­ciu wę­gli i do­ło­że­niu chru­stu, roz­dmu­chi­wa­ła go w ży­wy pło­mień. Je­śli jed­nak ogień zgasł, trze­ba by­ło po­ży­czyć go od są­sia­dów – ża­rzą­ce się wę­gle prze­nieść na­le­ża­ło pręd­ko, by nie wy­sty­gły, stąd o go­ściu, któ­ry nie za­grzał dłu­go miej­sca, mó­wi­ło się, że „wpadł jak po ogień”.

Czy­stość do­mostw wło­ściań­skich, za­uwa­żał Mo­szyń­ski, „mo­gła­by być o wie­le więk­sza”. A prze­cież co­dzien­nie ra­no omia­ta­no cha­tę, spry­sku­jąc przy tym podło­gę wo­dą, aby się nie ku­rzy­ło, a na­stęp­nie po­sy­pu­jąc ją pia­skiem. Tam gdzie podło­ga al­bo ścia­ny by­ły drew­nia­ne, co ja­kiś czas – najczę­ściej dwa ra­zy do ro­ku, przed Bo­żym Na­ro­dze­niem i Wiel­ka­no­cą – my­to je i szo­ro­wa­no, ścia­ny zaś po­kry­te po­bia­łą – bie­lo­no po­now­nie. Każ­de­go dnia sta­ran­nie zmy­wa­no stat­ki, wkła­da­jąc je do wy­peł­nio­ne­go cie­płą lub go­rą­cą wo­dą sza­fli­ka i pu­cu­jąc ka­wał­kiem szma­ty, a w ra­zie po­waż­niej­szych za­bru­dzeń – szo­ru­jąc po­pio­łem drzew­nym czy pia­skiem za po­mo­cą gał­ga­na czy sło­mia­ne­go wiech­cia, na­stęp­nie zaś su­szo­no usta­wia­jąc na trzo­nie ku­chen­nym lub za­wie­sza­jąc na pło­cie. Mi­mo wszyst­kich tych za­bie­gów po­wszech­nym utra­pie­niem miesz­kań­ców wsi by­ły roz­ma­ite szkod­ni­ki i ro­bac­two: pchły i wszy tę­pio­no iska­jąc się i wy­pa­rza­jąc co ja­kiś czas odzież, mo­le od­stra­sza­no, kła­dąc do ku­frów, w któ­rych prze­cho­wy­wa­no ubra­nia, ba­gno lub naf­ta­li­nę, mu­chy tru­to za po­mo­cą mu­cho­mo­rów, na gry­zo­nie za­sta­wia­no pu­łap­ki i trzy­ma­no ko­ty, ko­ma­ry i mesz­ki zaś od­pę­dza­no dy­mem, np. roz­pa­la­jąc ogni­ska w miej­scach wy­pa­su by­dła.

My­dła w XIX wie­ku w wiej­skiej cha­cie nie uży­wa­no, roz­po­wszech­niać się ono za­czę­ło do­pie­ro w po­cząt­kach ko­lej­ne­go stu­le­cia. „Wło­ścia­nie z Ma­ło­pol­ski i Ma­zow­sza – opi­sy­wał Mo­szyń­ski – za­mie­rza­ją­cy się myć, czer­pią zwy­kle kwar­tą wo­dę z ce­bra, ku­bła lub stą­gwi, na­bie­ra­ją wo­dy peł­ne usta, sta­wia­ją kwar­tę gdzie bądź w po­bli­żu i wo­dą z ust ob­my­wa­ją na­przód rę­ce a po­tem twarz, do­bie­ra­jąc jej z kwar­ty ile trze­ba; szy­ja po­zo­sta­je przy­tem nie­tknię­ta”. Po­nie­waż la­tem bu­ty za­kła­da­no z rzad­ka i tyl­ko przy ja­kiejś bar­dziej uro­czy­stej oka­zji, na co dzień cho­dzo­no bo­so. Za­leż­nie od po­trze­by ko­bie­ty ob­my­wa­ły so­bie no­gi pod wie­czór lub czę­ściej, bo na­wet kil­ka ra­zy dzien­nie, „[n]ato­miast męż­czyź­ni mniej zresz­tą na­ra­że­ni na zbru­dze­nie stóp, ja­ko nie krzą­ta­ją­cy się ty­le bo­so po kro­wich i świń­skich chle­wach – my­ją no­gi rzad­ko, lub nie my­ją ich wca­le, pozosta­wia­jąc tę pra­cę ro­sie, ka­łu­żom na łą­kach czy pa­stwi­skach.” Rów­nie rzad­ko my­li męż­czyź­ni wło­sy, znów od­mien­nie niż dziew­czy­ny czy za­męż­ne ko­bie­ty, któ­re dba­ły tak­że o czy­stość głów swo­ich la­to­ro­śli. Zwy­kle w każ­dej cha­łu­pie znaj­do­wał się kościa­ny grze­bień, któ­rym cze­sa­no w nie­dzie­lę wło­sy, na co dzień za­do­wa­la­jąc się ich przy­kle­pa­niem. W re­zul­ta­cie wło­ścia­nie zwy­kli cier­pieć na świerzb i cha­rak­te­ry­stycz­ne dla Pol­ski scho­rze­nie – koł­tun (łac. pli­ca po­lo­ni­ca), czy­li moc­no zbi­te w ku­lę, prze­tłusz­czo­ne i skłę­bio­ne wło­sy, któ­rych lu­do­we wie­rze­nia za­bra­nia­ły ści­nać, w oba­wie przed groź­ny­mi na­stęp­stwa­mi zdro­wot­ny­mi.

PraniePranie
Część ekspozycji poświęcona sposobom czyszczenia odzieży na przełomie XIX i XX wieku

Ką­pa­no tyl­ko bar­dzo ma­łe dzie­ci, trzy-czte­ro­let­nie by­ły ob­my­wa­ne już z rzad­ka, „tyl­ko przed wiel­kie­mi świę­ta­mi, a w naj­lep­szym ra­zie co mie­siąc”. By­wa­ło, że w rze­kach ką­pa­ła się mło­dzież, ale nie był to by­naj­mniej za­bieg hi­gie­nicz­ny tyl­ko przy­jem­na za­ba­wa. Star­si, we­dług re­la­cji Mo­szyń­skie­go, nie wi­dzie­li po­trze­by za­ży­wa­nia ką­pie­li, tłu­ma­cząc, że nie sy­pia­ją „prze­cież w chle­wie ra­zem z nie­ro­ga­ci­zną”. Czę­sto zda­rza­ło się, zwłasz­cza wśród ubo­gich chło­pów, że pra­co­wa­no i sy­pia­no w tej sa­mej odzie­ży, któ­rą przed uło­że­niem się do snu ko­bie­ty i dziew­czę­ta je­dy­nie lu­zo­wa­ły w pa­sie. Po­dob­nie i dzie­ci za­rów­no w no­cy i jak i w dzień no­si­ły jed­ną i tę sa­mą ko­szul­kę. Sa­mą odzież zmie­nia­no rzad­ko – w naj­lep­szym ra­zie przy nie­dzie­li, a nie­kie­dy raz w mie­siącu bądź rza­dziej. Po­ściel tyl­ko z oka­zji więk­sze­go świę­ta. Oczy­wi­ście o ile w do­mu uży­wa­no po­ście­li: Kol­berg po­da­je, że w Kra­kow­skiem nie uży­wa­no pie­rzyn, ani na­wet sien­ni­ków, kła­dąc się wprost na sło­mie, a u Bursz­ty zna­leźć moż­na in­for­ma­cję, że jesz­cze w mię­dzy­woj­niu sy­pia­no na bar­ło­gu na­kry­tym płach­tą, na któ­rą na­rzu­ca­no jesz­cze co­dzien­ną odzież, cza­sem tak­że sta­re płasz­cze i ko­żu­chy. Dla go­spo­da­rzy za­re­zer­wo­wa­ne by­ło na noc­ny od­po­czy­nek łóż­ko. Ma­łe dzie­ci kła­dzio­no ra­zem na dru­gim łóż­ku lub za­piec­ku, ewen­tu­al­nie w no­gach ro­dzi­ciel­skie­go po­sła­nia, star­sze sy­pia­ły osob­no: chłop­cy na stry­chu lub w sto­do­le (oczy­wi­ście pó­ki by­ło cie­pło), dziew­czę­ta na ła­wach i szla­ba­nach. W ubo­gich ro­dzi­nach wie­lo­dziet­nych na je­dy­nym łóż­ku sy­pia­ły nie­raz trzy-czte­ry oso­by, a gdy bra­ko­wa­ło miej­sca kła­dzio­no się na roz­ło­żo­nych na zie­mi sien­ni­kach lub sło­mie, przy­kry­wa­jąc się ko­żu­chem, gru­bą der­ką czy suk­ma­ną.

Wy­raź­ną zmia­nę w hi­gie­nie oso­bi­stej od­no­to­wa­no w la­tach mię­dzy­wo­jen­nych. Wte­dy to na wsi roz­po­wszech­ni­ły się bla­sza­ne mied­ni­ce, któ­re umiesz­cza­no na wi­kli­no­wych, drew­nia­nych, rza­dziej me­ta­lo­wych sto­ja­kach. W bar­dziej za­moż­nych do­mach wy­dzie­la­no kąt do my­cia, gdzie prócz ta­kiej pro­stej umy­wal­ki zna­leźć moż­na by­ło wia­dro z wo­dą, wie­szak na ręcz­ni­ki, a cza­sem i pó­łecz­kę na przy­bo­ry to­a­le­to­we. Na­dal jed­nak w wie­lu do­mach my­to się po­bież­nie raz dzien­nie, więk­szych ablu­cji do­ko­nu­jąc zwy­kle w so­bo­ty. Na nie­dzie­le zmie­nia­no też bie­li­znę, któ­rą po­tem no­szo­no przez ca­ły ty­dzień. W tym­że okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym wła­dze pró­bo­wa­ły prze­ko­nać chło­pów do ko­rzy­sta­nia z ustę­pów. Pow­szech­ną prak­ty­ką na wsi by­ło bo­wiem za­ła­twia­nie po­trzeb fi­zjo­lo­gicz­nych pod go­łym nie­bem – przy ta­kich oka­zjach, szcze­gól­nie no­cą, ko­rzy­sta­no z przy­do­mo­we­go gno­jo­wi­ska, czy­li znaj­du­ją­ce­go się na po­dwó­rzu do­łu, do któ­rego wrzu­ca­no gnój i od­pad­ki. Zwy­czaj ten, po­dob­nie jak i in­ne, wy­żej opi­sa­ne, bul­wer­so­wał XX-wiecz­nych hi­gie­ni­stów. W re­zul­ta­cie w ro­ku 1928 uka­za­ło się roz­po­rzą­dze­nie pre­zy­den­ta Igna­ce­go Mo­ścic­kie­go, wpro­wa­dza­ją­ce obo­wią­zek sta­wia­nia sza­le­tu na każ­dej za­bu­do­wa­nej dział­ce. Wdra­ża­nie no­wych prze­pi­sów le­ża­ło w ge­stii ów­cze­sne­go mi­ni­stra spraw we­wnętrz­nych, gen. dr med. Fe­li­cja­na Sła­wo­ja-Skład­kow­skie­go, któ­ry wy­peł­niał swój obo­wią­zek z gor­li­wo­ścią god­ną za­szczyt­ne­go mia­na le­ka­rza me­dy­cy­ny, oso­bi­ście wi­zy­tu­jąc wsie i spraw­dza­jąc, czy na każ­dym po­dwór­ku znaj­du­je się wy­ma­ga­ny pra­wem ustęp. Przez swój za­pał Sła­woj-Skład­kow­ski stał się obiek­tem pra­so­wych drwin i do­cze­kał się wąt­pli­we­go uho­no­ro­wa­nia swo­jej dzia­łal­no­ści: od je­go na­zwi­ska wiej­skie sza­le­ty na­zwa­no sła­woj­ka­mi. Do­dać na­le­ży, że sa­mo ist­nie­nie ustę­pu nie gwa­ran­to­wa­ło po­pra­wy wa­run­ków hi­gie­nicz­nych ży­cia na wsi: wie­le z tych po­słusz­nie sta­wia­nych, przy­do­mo­wych kon­struk­cji znaj­do­wa­ło bo­wiem in­ne, niż prze­wi­dzia­ne roz­po­rzą­dze­niem za­sto­so­wa­nie – przy­kła­do­wo chło­pi wy­ko­rzy­sty­wa­li je do su­sze­nia se­rów.

Pra­niem, tak sa­mo jak i wy­ro­bem tka­nin, zaj­mo­wa­ły się ko­bie­ty. Żo­ny pra­ły odzież swo­ich mę­żów i dzie­ci, dziew­ki – pa­rob­ków, szcze­gól­nie chęt­nie tych, któ­rym chcia­ły się przy­po­do­bać. Naj­czę­ściej pra­no nad brze­giem sta­wu czy rze­ki: de­li­kat­niej­szą bie­li­znę pra­ło się w rę­kach, zaś odzież wy­ko­na­ną z grub­sze­go ma­te­ria­łu płu­ka­no i tłu­czo­no za po­mo­cą ki­jan­ki. Pra­nie w wo­dzie szło czę­sto w pa­rze ze sto­so­wa­niem po­zy­ska­ne­go z po­pio­łu drzew­ne­go łu­gu, któ­ry miał wła­sno­ści czysz­czą­ce, bie­lą­ce i zmięk­cza­ją­ce. Sposo­by uzy­ski­wa­nia łu­gu i je­go wyko­rzy­sta­nia by­ły róż­ne: Mo­szyń­ski po­da­je przy­kła­do­wo, że we wschod­niej czę­ści Ma­zow­sza za­le­wa­no po­piół go­rą­cą wo­dą i wrzu­ca­no doń roz­grza­ne ka­mie­nie, podno­sząc tem­pe­ra­tu­rę mie­sza­ni­ny do wrze­nia.
Pranie w rzecePranie w rzece
Kobiety piorące w rzece, 1937 r. (fot. z zasobów Narodowego Archiwum Cyfrowego)
Od Tra­czyń­skie­go do­wia­du­je­my się z ko­lei, że we świę­to­krzy­skich wsiach do łu­go­wa­nia wy­ko­rzy­sty­wa­no na­czy­nie zwa­ne warz­ni­cą, ma­ją­ce po­stać becz­ki z kle­pek na trzech wy­so­kich nóż­kach. Pod warz­ni­cą sta­wia­no ce­brzyk, do któ­re­go przez otwór w dnie warz­ni­cy ście­kał ług, prze­sią­kł­szy uprzed­nio przez wszyst­kie war­stwy tka­ni­ny. Do­pie­ro tak wy­łu­go­wa­ną bie­li­znę nie­sio­no do po­to­ku, aby ją po­rząd­nie prze­płu­kać. W tym miej­scu wspo­mnieć moż­na o cie­ka­wej wła­ści­wo­ści tka­nin spo­rzą­dzo­nych z włók­na ro­ślin­ne­go, któ­re po upra­niu sta­wa­ły się sztyw­ne i szorst­kie. Aby przy­wró­cić im mięk­kość, na­le­ża­ło je zmiąć i wy­gła­dzić, do cze­go po­wszech­nie uży­wa­no wał­kow­ni­cy, zwa­nej tak­że ma­glow­ni­cą. Przy­rząd ten skła­dał się z dwóch czę­ści: wał­ka, na któ­ry na­wi­ja­no ma­glo­wa­ne płót­no, oraz kar­bo­wa­nej de­ski, po któ­rej prze­ta­cza­no wa­łek z na­wi­nię­tym nań ma­te­ria­łem. Za­bie­gów ta­kich nie wy­ma­ga­ły tka­ni­ny fa­brycz­ne, któ­rych rozpo­wszech­nienie w XX wie­ku zmie­ni­ło cał­ko­wi­cie spo­sób pra­nia. Ma­te­ria­ły z ba­weł­ny pra­ne tra­dy­cyj­ny­mi spo­so­ba­mi szyb­ko się nisz­czy­ły, stąd ki­jan­ki by­ły stop­nio­wo za­stę­po­wa­ne ta­ra­mi, po­tok – klep­ko­wą ba­lią, zaś ług – sza­rym my­dłem. De­li­kat­niej­sza odzież, czy to szy­ta z cień­sze­go sa­mo­dzia­łu czy fa­brycz­nej ba­weł­ny, wy­ma­ga­ła pra­so­wa­nia. Do I woj­ny świa­to­wej go­spo­dy­nie, któ­re mo­gły po­chwa­lić się po­sia­da­niem że­laz­ka by­ły nie­licz­ne: czę­sto­kroć ko­bie­ty z ca­łej wsi scho­dzi­ły się do tej je­dy­nej są­siad­ki, któ­ra mia­ła u sie­bie ta­ko­wy przedmiot, by wy­pra­so­wać wy­ma­glo­wa­ną już na wał­kow­ni­cy bie­li­znę.

Na róż­ne­go ro­dza­ju do­le­gli­wo­ści, cho­ro­by i bo­lącz­ki sto­so­wa­no mniej bądź bar­dziej sku­tecz­ne wy­wa­ry i okła­dy z ziół, lub – gdy pro­blem oka­zy­wał się po­waż­ny – zwra­ca­no się do zna­cho­ra. „Ta­ki zna­chor – wspo­mi­na Ste­fa­nia Ró­że­wicz – zaj­mo­wał się prze­waż­nie ka­dze­niem. Za­pa­lał na po­kryw­ce róż­ne zio­ła, ob­cho­dził cho­re­go pa­rę ra­zy do­oko­ła, od­ma­wia­jąc pa­cie­rze i ka­dząc.” Bo też, choć w uży­ciu by­ła dłu­ga li­sta ziół, rzad­ko kie­dy w le­cze­niu opie­ra­no się wy­łącz­nie na zie­lar­stwie, łą­cząc je prze­waż­nie z pro­ce­du­ra­mi o cha­rak­te­rze ma­gicz­nym: mie­rze­niem cho­re­go, za­że­gny­wa­niem, za­ma­wia­niem czy wresz­cie owym ka­dze­niem. Wie­le lu­do­wych za­bie­gów me­dycz­nych od­wo­ły­wa­ło się wy­łącz­nie do ma­gii np. kr­wa­wią­ce dzią­sła u ma­łych dzie­ci na­cie­ra­no wil­got­nym czer­wo­nym suk­nem, a ru­mień na twa­rzy zwal­cza­no sma­ru­jąc zmia­nę skór­ną świe­żą kr­wią z ucię­te­go ko­cie­go ogo­na. Miej­sco­wi gu­śla­rze, nie zna­jąc w zde­cy­do­wa­nej więk­szo­ści przy­pad­ków przy­czy­ny wy­stą­pie­nia cho­ro­by (któ­rej upa­try­wa­no zwy­kle w od­dzia­ły­wa­niu sił de­mo­nicz­nych, zja­wi­skach ko­smicz­nych jak za­ćmie­nie słoń­ca czy po­ja­wie­nie się ko­me­ty, przy­rod­ni­czych w ro­dza­ju „złe­go po­wie­trza”, wresz­cie cza­rach np. rzu­co­nym uro­ku), nie po­tra­fi­li po­sta­wić wła­ści­wej dia­gno­zy, a tym sa­mym za­le­cić od­po­wied­niej te­ra­pii. W kon­se­kwen­cji jesz­cze w mię­dzy­woj­niu nie­mal każ­de­go ro­ku sze­rzy­ły się po wsiach groź­ne dla ży­cia epi­de­mie du­ru brzusz­ne­go, gruź­li­cy (pod­ów­czas nie­ule­czal­nej, z któ­rą lu­do­wa me­dy­cy­na wal­czy­ła za­le­ca­jąc spo­ży­wa­nie psie­go sa­dła), bło­ni­cy, pło­ni­cy i czer­won­ki, a śred­nia dłu­gość ży­cia na wsi nie prze­kra­cza­ła 40 lat. Mi­mo to chło­pi da­rzy­li swych do­mo­ro­słych me­dy­ków wiel­kim za­ufa­niem i, jak po­da­je Bursz­ta, „każ­da nie­mal wieś mia­ła ta­kie­go mą­dre­go, co to nie tyl­ko dał ra­dę każ­dej cho­ro­bie, ale na­wet po­tra­fił zło­żyć po­ła­ma­ne ko­ści”. Wie­lu spo­śród ta­kich zna­chorów zaj­mo­wało się tak­że le­cze­niem zwie­rząt do­mo­wych, a nie­któ­rzy zy­ski­wa­li so­bie ta­ką sła­wę, że ścią­ga­li do nich lu­dzie z od­le­głych nie­raz stron. Po­kła­da­nie wia­ry w za­bo­bo­nach, gu­słach i umie­jęt­no­ściach zna­cho­ra, tak roz­po­wszech­nio­ne na pol­skiej wsi, by­ło wy­pad­ko­wą cią­gle ży­we­go tra­dy­cyj­ne­go świa­to­po­glą­du, w świe­tle któ­re­go lu­do­we me­to­dy le­cze­nia ucho­dzi­ły za uza­sad­nio­ne i sku­tecz­ne (i czę­sto – na za­sa­dzie pla­ce­bo – ta­ki­mi by­wa­ły), bra­ku ele­men­tar­ne­go wy­kształ­ce­nia oraz utrud­nień w do­stę­pie do pro­fe­sjo­nal­nej opie­ki me­dycz­nej. Lęk przed le­ka­rzem i szpi­ta­lem był tak wiel­ki, że ko­niecz­ność ho­spi­ta­li­za­cji by­ła dla wło­ścia­ni­na rów­no­znacz­na z wy­ro­kiem śmier­ci, stąd ci nie­licz­ni me­dy­cy, któ­rym przy­szło prak­ty­ko­wać na pro­win­cji, zma­ga­li się nie tyl­ko z cho­ro­ba­mi dzie­siąt­ku­ją­cy­mi wiej­ską bie­do­tę, ale i z wciąż ży­wy­mi prze­są­da­mi i oba­wa­mi, któ­re znacz­nie utrud­nia­ły im i tak nie­ła­twe prze­cież za­da­nie. W do­bie sza­le­ją­cej cho­le­ry azja­tyc­kiej, z któ­rej epi­de­mią zma­gał się póź­niej­szy wła­ści­ciel Za­krzo­wa, dr Flo­rian Kras­sow­ski, Ty­god­nik Le­kar­ski tak opi­sy­wał ów­cze­sne re­alia pra­cy pro­win­cjo­nal­ne­go le­ka­rza: „Ma­jąc na uwa­dze, że lud­ność wiej­ska ra­tu­je się bar­dzo trud­no, w le­kar­stwa i le­ka­rza nie wie­rzy, ow­szem twier­dzi, że le­kar­stwami chcą lu­dzi do­tru­wać, aby się cho­ro­ba nie sze­rzy­ła; we wzglę­dzie die­te­tycz­nym naj­mniej­szej ostroż­no­ści, do szpi­ta­li w ża­den spo­sób uda­wać się nie chce, w pi­jań­stwie szu­ka otu­chy w strasz­nej tej cho­ro­bie i ule­ga ra­czej za­bo­bo­nom ani­że­li roz­sąd­nym i zba­wien­nym ra­dom: wte­dy stwo­rzy­my so­bie po czę­ści cho­ciaż wy­obra­że­nie, co to jest być le­ka­rzem pro­win­cy­onal­nym zwy­czaj­nie, a głów­nie w cza­sach ta­kich epi­de­mij.”

Bibliografia:

Bursz­ta, J. (1972) Kul­tu­ra wsi od koń­ca XVIII do po­cząt­ków XX w. W: S. In­glot (red.) Hi­sto­ria chło­pów pol­skich. Tom II. Okres za­bo­rów. To­ruń: Lu­do­wa Spół­dziel­nia Wy­daw­ni­cza, ss. 628-671

Bursz­ta, J. (1980) Kul­tu­ra wsi okre­su mię­dzy­wo­jen­ne­go. W: S. In­glot (red.) Hi­sto­ria chło­pów pol­skich. Tom III. Okres II Rzecz­po­spo­li­tej i oku­pa­cji hi­tle­row­skiej. To­ruń: Lu­do­wa Spół­dziel­nia Wy­daw­ni­cza, ss. 441-497

Czer­wiń­ski, T. (2009) Wy­po­sa­że­nie do­mu wiej­skie­go w Pol­sce. War­sza­wa: Sport i Tu­ry­sty­ka – MUZA SA

Fi­scher, A. (1926) Lud pol­ski. Po­dręcz­nik et­no­gra­fji Pol­ski. Lwów, War­sza­wa, Kra­ków: Za­kład Na­ro­do­wy im. Os­so­liń­skich

Kał­wa, D. (2005) Pol­ska do­by roz­bio­rów i mię­dzy­wo­jen­na. W: A. Chwal­ba (red.) Oby­cza­je w Pol­sce. Od śre­dnio­wie­cza do cza­sów współ­cze­snych. War­sza­wa: PWN, ss. 221-336

Kol­berg, O. (1865) Lud. Je­go zwy­cza­je, spo­sób ży­cia, mo­wa, po­da­nia, przy­sło­wia, ob­rzę­dy, gu­sła, za­ba­wy, pie­śni, mu­zy­ka i tań­ce. Se­rya I. San­do­mier­skie. Kra­ków: Uni­wer­sy­tet Ja­giel­loń­ski

Kol­berg, O. (1871) Lud. Je­go zwy­cza­je, spo­sób ży­cia, mo­wa, po­da­nia, przy­sło­wia, ob­rzę­dy, gu­sła, za­ba­wy, pie­śni, mu­zy­ka i tań­ce. Se­rya V. Kra­kow­skie. Część I. Kra­ków: Uni­wer­sy­tet Ja­giel­loń­ski

Kol­berg, O. (1874) Lud. Je­go zwy­cza­je, spo­sób ży­cia, mo­wa, po­da­nia, przy­sło­wia, ob­rzę­dy, gu­sła, za­ba­wy, pie­śni, mu­zy­ka i tań­ce. Se­rya VII. Kra­kow­skie. Część III. Kra­ków: Uni­wer­sy­tet Ja­giel­loń­ski

Ło­ziń­ska, M. (2010) W zie­miań­skim dwo­rze. Co­dzien­ność, oby­czaj, świę­ta, za­ba­wy. War­sza­wa: PWN

Ma­jew­ski, J. (1980) Ro­zwój go­spo­dar­ki chłop­skiej w okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym. W: S. In­glot (red.) Hi­sto­ria chło­pów pol­skich. Tom III. Okres II Rzecz­po­spo­li­tej i oku­pa­cji hi­tle­row­skiej. To­ruń: Lu­do­wa Spół­dziel­nia Wy­daw­ni­cza, ss. 25-120

Mo­szyń­ski, K. (1929) Kul­tu­ra lu­do­wa Sło­wian. Część I: Kul­tu­ra ma­te­rial­na. Z 21 map­ka­mi oraz ry­ci­na­mi 1138 przedmio­tów. Kra­ków: Pol­ska Aka­de­mia Umie­jęt­no­ści

Ró­że­wicz, S. (1999) Wieś mo­je­go dzie­ciń­stwa. W: T. Ró­że­wicz, Mat­ka od­cho­dzi. Wro­cław: Wyd. Dol­no­ślą­skie, ss.13–34

So­ko­łow­ski, A. (1918) Cho­ro­by pro­le­tar­ja­tu. Wy­kła­dy z dzie­dzi­ny me­dy­cy­ny spo­łecz­nej, wy­po­wie­dzia­ne na wol­nej wszech­ni­cy pol­skiej w ro­ku aka­de­mic­kim 1917/18. War­sza­wa – Lu­blin – Łódź – Kra­ków: G. Ge­be­th­ner i Spół­ka

Tra­czyń­ski, E. (1986) Wy­po­sa­że­nie bu­dyn­ków miesz­kal­nych i go­spo­dar­czych w re­gio­nie świę­to­krzy-skim w 2 po­ło­wie XIX i w XX wie­ku. Kiel­ce: Mu­zeum Wsi Kie­lec­kiej w Kiel­cach

Tra­czyń­ski, E. (2001) Wieś świę­to­krzyska w XIX i XX wie­ku. Kiel­ce: Re­gio­nal­ny Ośro­dek Stu­diów i Och­ro­ny Śro­do­wi­ska Kul­tu­ro­we­go w Kiel­cach

Ty­god­nik Le­kar­ski z 26 wrze­śnia 1867 r. – nu­mer do­stęp­ny na stro­nie bi­blio­te­ki Uni­wer­sy­tetu War­szaw­skie­go

Projekt, wykonanie, teksty i zdjęcia © Anna Stypuła
Wszystkie prawa zastrzeżone
adres: Lasochów 39 | kontakt mailowy: