Posiłki spożywano przy ławie, nawet w domach bogatszych chłopów, którzy mogli się pochwalić posiadaniem stołu. Starsi zasiadali na ustawionych wokół niej stołeczkach, młodsi jedli zwykle na stojąco lub klęcząc. Strawę podawano w dużych miskach – na pięcio-sześcioosobową rodzinę starczały dwie takie misy (pierwszą przeznaczano na kartofle, drugą – na kapustę, kaszę czy barszcz), z których wspólnie czerpano drewnianymi łyżkami. „W gospodarstwie kuchennym prawie że nie było naczyń, jakieś dwa, trzy garnki, tak zwane żeleźniaki – pisała w swoich wspomnieniach Stefania Różewicz. – Niektóre gospodynie miały po kilka talerzy, ale talerze stały w szafie od parady”. Podczas posiłku przestrzegano ściśle zasad pierwszeństwa: bezdyskusyjnie uprzywilejowaną pozycję zajmował gospodarz, który miał prawo do najlepszych kęsów i nadawał tempo jedzeniu. Miało być one niespieszne, świadcząc o zamożności rodziny, której głód nie doskwierał. Na samym końcu plasowały się dzieci, które – jeśli miejsca przy ławie było za mało – posłusznie czekały na swoją kolej stojąc za plecami starszych członków rodziny.
Szczególnie trudnym czasem dla wsi był przednówek: kończące się wraz z zimą zapasy oznaczały dla najbiedniejszych chłopów czas głodu, który starano się zaspokoić lub chociaż oszukać jedząc gotowane liście pokrzywy, powoju, ostu czy rzęsy wodnej, albo zupy sporządzone z pospolitego chwastu, komosy białej, szczawiu bądź lebiody. Przez zimę zbierano skrupulatnie i suszono ziemniaczane obierki, aby w czas przednówka dodawać je do mąki służącej do wypieku chleba. Podobnie postępowano z brzozową korą czy mielonymi żołędziami. Dwór oferował ze swej strony rodzaj zapomogi: w zamian za porcję żywności chłop zobowiązywał się do dodatkowej pracy na rzecz folwarku w lecie.
Najbardziej prymitywnym sposobem oświetlenia izby były smolne szczapy, rozpalane na trzonie kuchennym lub mocowane w świecaku tj. osadzonym w klocku patyku, w którego górnej części umieszczona była blaszka ze szparą na szczapę. Na przełomie XIX i XX w. w użyciu powszechne były tzw. pszczylki, zwane w świętokrzyskim gazokami. Miały one postać kałamarza o wąskiej szyjce, do którego wkładano knot zalewany paliwem (tłuszczem, później naftą). Kałamarz taki wkładano do wgłębienia wyrżniętego w deseczce i nakrywano butelką z odciętym denkiem, tworząc w ten sposób rodzaj prostej lampy. Zamożniejsi gospodarze korzystali ze świec, łojowych bądź woskowych. Lampy naftowe pojawiły się na wsi dopiero na początku XX w. Nieco wcześniej rozpowszechniły się na ziemiach polskich zapałki, początkowo były one jednak zbyt drogie, by stanowić konkurencję dla krzesiwa, a i w dwudziestoleciu międzywojennym zwyczajowo dzielono zapałki „na czworo”, by zaoszczędzić na ich zakupie (nie była to aż tak trudna sztuka, bo zapałki były wówczas dużo grubsze niż współcześnie). Rozpalanie ognia przy użyciu krzesiwa, polegające na uderzaniu nim o krzemień, tak by iskry padały na łatwopalne paski wysuszonej huby drzewnej (czyli hubki), kawałek płótna, ostatecznie paździerze, które to z kolei, gdy zaczynały się żarzyć, umieszczano w palenisku, okładając słomą i suchymi trzaskami, było czynnością niewdzięczną i pracochłonną, stąd dbano, by ogień w piecu nigdy nie wygasał. W tym celu zapobiegliwa gospodyni wieczorem przykrywała żar popiołem, rano zaś, po rozgarnięciu węgli i dołożeniu chrustu, rozdmuchiwała go w żywy płomień. Jeśli jednak ogień zgasł, trzeba było pożyczyć go od sąsiadów – żarzące się węgle przenieść należało prędko, by nie wystygły, stąd o gościu, który nie zagrzał długo miejsca, mówiło się, że „wpadł jak po ogień”.
Czystość domostw włościańskich, zauważał Moszyński, „mogłaby być o wiele większa”. A przecież codziennie rano omiatano chatę, spryskując przy tym podłogę wodą, aby się nie kurzyło, a następnie posypując ją piaskiem. Tam gdzie podłoga albo ściany były drewniane, co jakiś czas – najczęściej dwa razy do roku, przed Bożym Narodzeniem i Wielkanocą – myto je i szorowano, ściany zaś pokryte pobiałą – bielono ponownie. Każdego dnia starannie zmywano statki, wkładając je do wypełnionego ciepłą lub gorącą wodą szaflika i pucując kawałkiem szmaty, a w razie poważniejszych zabrudzeń – szorując popiołem drzewnym czy piaskiem za pomocą gałgana czy słomianego wiechcia, następnie zaś suszono ustawiając na trzonie kuchennym lub zawieszając na płocie. Mimo wszystkich tych zabiegów powszechnym utrapieniem mieszkańców wsi były rozmaite szkodniki i robactwo: pchły i wszy tępiono iskając się i wyparzając co jakiś czas odzież, mole odstraszano, kładąc do kufrów, w których przechowywano ubrania, bagno lub naftalinę, muchy truto za pomocą muchomorów, na gryzonie zastawiano pułapki i trzymano koty, komary i meszki zaś odpędzano dymem, np. rozpalając ogniska w miejscach wypasu bydła.
Mydła w XIX wieku w wiejskiej chacie nie używano, rozpowszechniać się ono zaczęło dopiero w początkach kolejnego stulecia. „Włościanie z Małopolski i Mazowsza – opisywał Moszyński – zamierzający się myć, czerpią zwykle kwartą wodę z cebra, kubła lub stągwi, nabierają wody pełne usta, stawiają kwartę gdzie bądź w pobliżu i wodą z ust obmywają naprzód ręce a potem twarz, dobierając jej z kwarty ile trzeba; szyja pozostaje przytem nietknięta”. Ponieważ latem buty zakładano z rzadka i tylko przy jakiejś bardziej uroczystej okazji, na co dzień chodzono boso. Zależnie od potrzeby kobiety obmywały sobie nogi pod wieczór lub częściej, bo nawet kilka razy dziennie, „[n]atomiast mężczyźni mniej zresztą narażeni na zbrudzenie stóp, jako nie krzątający się tyle boso po krowich i świńskich chlewach – myją nogi rzadko, lub nie myją ich wcale, pozostawiając tę pracę rosie, kałużom na łąkach czy pastwiskach.” Równie rzadko myli mężczyźni włosy, znów odmiennie niż dziewczyny czy zamężne kobiety, które dbały także o czystość głów swoich latorośli. Zwykle w każdej chałupie znajdował się kościany grzebień, którym czesano w niedzielę włosy, na co dzień zadowalając się ich przyklepaniem. W rezultacie włościanie zwykli cierpieć na świerzb i charakterystyczne dla Polski schorzenie – kołtun (łac. plica polonica), czyli mocno zbite w kulę, przetłuszczone i skłębione włosy, których ludowe wierzenia zabraniały ścinać, w obawie przed groźnymi następstwami zdrowotnymi.
Kąpano tylko bardzo małe dzieci, trzy-czteroletnie były obmywane już z rzadka, „tylko przed wielkiemi świętami, a w najlepszym razie co miesiąc”. Bywało, że w rzekach kąpała się młodzież, ale nie był to bynajmniej zabieg higieniczny tylko przyjemna zabawa. Starsi, według relacji Moszyńskiego, nie widzieli potrzeby zażywania kąpieli, tłumacząc, że nie sypiają „przecież w chlewie razem z nierogacizną”. Często zdarzało się, zwłaszcza wśród ubogich chłopów, że pracowano i sypiano w tej samej odzieży, którą przed ułożeniem się do snu kobiety i dziewczęta jedynie luzowały w pasie. Podobnie i dzieci zarówno w nocy i jak i w dzień nosiły jedną i tę samą koszulkę. Samą odzież zmieniano rzadko – w najlepszym razie przy niedzieli, a niekiedy raz w miesiącu bądź rzadziej. Pościel tylko z okazji większego święta. Oczywiście o ile w domu używano pościeli: Kolberg podaje, że w Krakowskiem nie używano pierzyn, ani nawet sienników, kładąc się wprost na słomie, a u Burszty znaleźć można informację, że jeszcze w międzywojniu sypiano na barłogu nakrytym płachtą, na którą narzucano jeszcze codzienną odzież, czasem także stare płaszcze i kożuchy. Dla gospodarzy zarezerwowane było na nocny odpoczynek łóżko. Małe dzieci kładziono razem na drugim łóżku lub zapiecku, ewentualnie w nogach rodzicielskiego posłania, starsze sypiały osobno: chłopcy na strychu lub w stodole (oczywiście póki było ciepło), dziewczęta na ławach i szlabanach. W ubogich rodzinach wielodzietnych na jedynym łóżku sypiały nieraz trzy-cztery osoby, a gdy brakowało miejsca kładziono się na rozłożonych na ziemi siennikach lub słomie, przykrywając się kożuchem, grubą derką czy sukmaną.
Wyraźną zmianę w higienie osobistej odnotowano w latach międzywojennych. Wtedy to na wsi rozpowszechniły się blaszane miednice, które umieszczano na wiklinowych, drewnianych, rzadziej metalowych stojakach. W bardziej zamożnych domach wydzielano kąt do mycia, gdzie prócz takiej prostej umywalki znaleźć można było wiadro z wodą, wieszak na ręczniki, a czasem i półeczkę na przybory toaletowe. Nadal jednak w wielu domach myto się pobieżnie raz dziennie, większych ablucji dokonując zwykle w soboty. Na niedziele zmieniano też bieliznę, którą potem noszono przez cały tydzień. W tymże okresie międzywojennym władze próbowały przekonać chłopów do korzystania z ustępów. Powszechną praktyką na wsi było bowiem załatwianie potrzeb fizjologicznych pod gołym niebem – przy takich okazjach, szczególnie nocą, korzystano z przydomowego gnojowiska, czyli znajdującego się na podwórzu dołu, do którego wrzucano gnój i odpadki. Zwyczaj ten, podobnie jak i inne, wyżej opisane, bulwersował XX-wiecznych higienistów. W rezultacie w roku 1928 ukazało się rozporządzenie prezydenta Ignacego Mościckiego, wprowadzające obowiązek stawiania szaletu na każdej zabudowanej działce. Wdrażanie nowych przepisów leżało w gestii ówczesnego ministra spraw wewnętrznych, gen. dr med. Felicjana Sławoja-Składkowskiego, który wypełniał swój obowiązek z gorliwością godną zaszczytnego miana lekarza medycyny, osobiście wizytując wsie i sprawdzając, czy na każdym podwórku znajduje się wymagany prawem ustęp. Przez swój zapał Sławoj-Składkowski stał się obiektem prasowych drwin i doczekał się wątpliwego uhonorowania swojej działalności: od jego nazwiska wiejskie szalety nazwano sławojkami. Dodać należy, że samo istnienie ustępu nie gwarantowało poprawy warunków higienicznych życia na wsi: wiele z tych posłusznie stawianych, przydomowych konstrukcji znajdowało bowiem inne, niż przewidziane rozporządzeniem zastosowanie – przykładowo chłopi wykorzystywali je do suszenia serów.
Praniem, tak samo jak i wyrobem tkanin, zajmowały się kobiety. Żony prały odzież swoich mężów i dzieci, dziewki – parobków, szczególnie chętnie tych, którym chciały się przypodobać. Najczęściej prano nad brzegiem stawu czy rzeki: delikatniejszą bieliznę prało się w rękach, zaś odzież wykonaną z grubszego materiału płukano i tłuczono za pomocą kijanki. Pranie w wodzie szło często w parze ze stosowaniem pozyskanego z popiołu drzewnego ługu, który miał własności czyszczące, bielące i zmiękczające. Sposoby uzyskiwania ługu i jego wykorzystania były różne: Moszyński podaje przykładowo, że we wschodniej części Mazowsza zalewano popiół gorącą wodą i wrzucano doń rozgrzane kamienie, podnosząc temperaturę mieszaniny do wrzenia. Od Traczyńskiego dowiadujemy się z kolei, że we świętokrzyskich wsiach do ługowania wykorzystywano naczynie zwane warznicą, mające postać beczki z klepek na trzech wysokich nóżkach. Pod warznicą stawiano cebrzyk, do którego przez otwór w dnie warznicy ściekał ług, przesiąkłszy uprzednio przez wszystkie warstwy tkaniny. Dopiero tak wyługowaną bieliznę niesiono do potoku, aby ją porządnie przepłukać. W tym miejscu wspomnieć można o ciekawej właściwości tkanin sporządzonych z włókna roślinnego, które po upraniu stawały się sztywne i szorstkie. Aby przywrócić im miękkość, należało je zmiąć i wygładzić, do czego powszechnie używano wałkownicy, zwanej także maglownicą. Przyrząd ten składał się z dwóch części: wałka, na który nawijano maglowane płótno, oraz karbowanej deski, po której przetaczano wałek z nawiniętym nań materiałem. Zabiegów takich nie wymagały tkaniny fabryczne, których rozpowszechnienie w XX wieku zmieniło całkowicie sposób prania. Materiały z bawełny prane tradycyjnymi sposobami szybko się niszczyły, stąd kijanki były stopniowo zastępowane tarami, potok – klepkową balią, zaś ług – szarym mydłem. Delikatniejsza odzież, czy to szyta z cieńszego samodziału czy fabrycznej bawełny, wymagała prasowania. Do I wojny światowej gospodynie, które mogły pochwalić się posiadaniem żelazka były nieliczne: częstokroć kobiety z całej wsi schodziły się do tej jedynej sąsiadki, która miała u siebie takowy przedmiot, by wyprasować wymaglowaną już na wałkownicy bieliznę.Na różnego rodzaju dolegliwości, choroby i bolączki stosowano mniej bądź bardziej skuteczne wywary i okłady z ziół, lub – gdy problem okazywał się poważny – zwracano się do znachora. „Taki znachor – wspomina Stefania Różewicz – zajmował się przeważnie kadzeniem. Zapalał na pokrywce różne zioła, obchodził chorego parę razy dookoła, odmawiając pacierze i kadząc.” Bo też, choć w użyciu była długa lista ziół, rzadko kiedy w leczeniu opierano się wyłącznie na zielarstwie, łącząc je przeważnie z procedurami o charakterze magicznym: mierzeniem chorego, zażegnywaniem, zamawianiem czy wreszcie owym kadzeniem. Wiele ludowych zabiegów medycznych odwoływało się wyłącznie do magii np. krwawiące dziąsła u małych dzieci nacierano wilgotnym czerwonym suknem, a rumień na twarzy zwalczano smarując zmianę skórną świeżą krwią z uciętego kociego ogona. Miejscowi guślarze, nie znając w zdecydowanej większości przypadków przyczyny wystąpienia choroby (której upatrywano zwykle w oddziaływaniu sił demonicznych, zjawiskach kosmicznych jak zaćmienie słońca czy pojawienie się komety, przyrodniczych w rodzaju „złego powietrza”, wreszcie czarach np. rzuconym uroku), nie potrafili postawić właściwej diagnozy, a tym samym zalecić odpowiedniej terapii. W konsekwencji jeszcze w międzywojniu niemal każdego roku szerzyły się po wsiach groźne dla życia epidemie duru brzusznego, gruźlicy (podówczas nieuleczalnej, z którą ludowa medycyna walczyła zalecając spożywanie psiego sadła), błonicy, płonicy i czerwonki, a średnia długość życia na wsi nie przekraczała 40 lat. Mimo to chłopi darzyli swych domorosłych medyków wielkim zaufaniem i, jak podaje Burszta, „każda niemal wieś miała takiego mądrego, co to nie tylko dał radę każdej chorobie, ale nawet potrafił złożyć połamane kości”. Wielu spośród takich znachorów zajmowało się także leczeniem zwierząt domowych, a niektórzy zyskiwali sobie taką sławę, że ściągali do nich ludzie z odległych nieraz stron. Pokładanie wiary w zabobonach, gusłach i umiejętnościach znachora, tak rozpowszechnione na polskiej wsi, było wypadkową ciągle żywego tradycyjnego światopoglądu, w świetle którego ludowe metody leczenia uchodziły za uzasadnione i skuteczne (i często – na zasadzie placebo – takimi bywały), braku elementarnego wykształcenia oraz utrudnień w dostępie do profesjonalnej opieki medycznej. Lęk przed lekarzem i szpitalem był tak wielki, że konieczność hospitalizacji była dla włościanina równoznaczna z wyrokiem śmierci, stąd ci nieliczni medycy, którym przyszło praktykować na prowincji, zmagali się nie tylko z chorobami dziesiątkującymi wiejską biedotę, ale i z wciąż żywymi przesądami i obawami, które znacznie utrudniały im i tak niełatwe przecież zadanie. W dobie szalejącej cholery azjatyckiej, z której epidemią zmagał się późniejszy właściciel Zakrzowa, dr Florian Krassowski, Tygodnik Lekarski tak opisywał ówczesne realia pracy prowincjonalnego lekarza: „Mając na uwadze, że ludność wiejska ratuje się bardzo trudno, w lekarstwa i lekarza nie wierzy, owszem twierdzi, że lekarstwami chcą ludzi dotruwać, aby się choroba nie szerzyła; we względzie dietetycznym najmniejszej ostrożności, do szpitali w żaden sposób udawać się nie chce, w pijaństwie szuka otuchy w strasznej tej chorobie i ulega raczej zabobonom aniżeli rozsądnym i zbawiennym radom: wtedy stworzymy sobie po części chociaż wyobrażenie, co to jest być lekarzem prowincyonalnym zwyczajnie, a głównie w czasach takich epidemij.”
Bibliografia:
Burszta, J. (1972) Kultura wsi od końca XVIII do początków XX w. W: S. Inglot (red.) Historia chłopów polskich. Tom II. Okres zaborów. Toruń: Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, ss. 628-671
Burszta, J. (1980) Kultura wsi okresu międzywojennego. W: S. Inglot (red.) Historia chłopów polskich. Tom III. Okres II Rzeczpospolitej i okupacji hitlerowskiej. Toruń: Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, ss. 441-497
Czerwiński, T. (2009) Wyposażenie domu wiejskiego w Polsce. Warszawa: Sport i Turystyka – MUZA SA
Fischer, A. (1926) Lud polski. Podręcznik etnografji Polski. Lwów, Warszawa, Kraków: Zakład Narodowy im. Ossolińskich
Kałwa, D. (2005) Polska doby rozbiorów i międzywojenna. W: A. Chwalba (red.) Obyczaje w Polsce. Od średniowiecza do czasów współczesnych. Warszawa: PWN, ss. 221-336
Kolberg, O. (1865) Lud. Jego zwyczaje, sposób życia, mowa, podania, przysłowia, obrzędy, gusła, zabawy, pieśni, muzyka i tańce. Serya I. Sandomierskie. Kraków: Uniwersytet Jagielloński
Kolberg, O. (1871) Lud. Jego zwyczaje, sposób życia, mowa, podania, przysłowia, obrzędy, gusła, zabawy, pieśni, muzyka i tańce. Serya V. Krakowskie. Część I. Kraków: Uniwersytet Jagielloński
Kolberg, O. (1874) Lud. Jego zwyczaje, sposób życia, mowa, podania, przysłowia, obrzędy, gusła, zabawy, pieśni, muzyka i tańce. Serya VII. Krakowskie. Część III. Kraków: Uniwersytet Jagielloński
Łozińska, M. (2010) W ziemiańskim dworze. Codzienność, obyczaj, święta, zabawy. Warszawa: PWN
Majewski, J. (1980) Rozwój gospodarki chłopskiej w okresie międzywojennym. W: S. Inglot (red.) Historia chłopów polskich. Tom III. Okres II Rzeczpospolitej i okupacji hitlerowskiej. Toruń: Ludowa Spółdzielnia Wydawnicza, ss. 25-120
Moszyński, K. (1929) Kultura ludowa Słowian. Część I: Kultura materialna. Z 21 mapkami oraz rycinami 1138 przedmiotów. Kraków: Polska Akademia Umiejętności
Różewicz, S. (1999) Wieś mojego dzieciństwa. W: T. Różewicz, Matka odchodzi. Wrocław: Wyd. Dolnośląskie, ss.13–34
Sokołowski, A. (1918) Choroby proletarjatu. Wykłady z dziedziny medycyny społecznej, wypowiedziane na wolnej wszechnicy polskiej w roku akademickim 1917/18. Warszawa – Lublin – Łódź – Kraków: G. Gebethner i Spółka
Traczyński, E. (1986) Wyposażenie budynków mieszkalnych i gospodarczych w regionie świętokrzy-skim w 2 połowie XIX i w XX wieku. Kielce: Muzeum Wsi Kieleckiej w Kielcach
Traczyński, E. (2001) Wieś świętokrzyska w XIX i XX wieku. Kielce: Regionalny Ośrodek Studiów i Ochrony Środowiska Kulturowego w Kielcach
Tygodnik Lekarski z 26 września 1867 r. – numer dostępny na stronie biblioteki Uniwersytetu Warszawskiego
Wszystkie prawa zastrzeżone
adres: Lasochów 39 | kontakt mailowy: