Staropolska gościnność, kardynalna cnota ziemiańskiego dworu, oznaczała niekończące się, a zarazem nieumawiane wizyty, długie rozmowy przy stole, stale otwarte drzwi dla proszonych i nie proszonych gości – tak znajomych, rodziny i sąsiadów, jak i osób zgoła nieznanych, które wstępowały w progi szlacheckiego dworku czy pałacu dla tej tylko przyczyny, że znalazł się on na drodze ich pieszej, rowerowej czy konnej wycieczki. Trzeba jednak podkreślić, że w połowie XIX w. hasło „gość w dom, Bóg w dom” nie cieszyło się już taką popularnością jak niegdyś i w wielu domach, zwłaszcza tych mniej zamożnych, przybycie nieproszonego gościa oznaczało nieoczekiwany i przykry wydatek, stąd nie witano go już tak wylewnie jak kiedyś, ani nie zatrzymywano siłą, zdejmując koła z przygotowanego do odjazdu powozu, jak zdarzało się to w przeszłości, a tu i ówdzie zdarzało się jeszcze. Goście byli jednak z reguły mile widziani – zwłaszcza ci przybywający z daleka i przynoszący ciekawe wieści „ze świata”. Nie wszyscy jednak podejmowani byli w ten sam sposób, bo też możność bywania „na salonach” i oficjalnego składania wizyt była zarezerwowana dla wąskiego kręgu rodziny, przyjaciół, bliskich znajomych, wreszcie osób przez nich rekomendowanych (osobiście lub na piśmie), zgodnie z zasadą, że „znajomy mego znajomego przestaje być nieznajomym”. Ale i taka rekomendowana osoba, by zyskać status stałego bywalca, musiała odpowiednio zaprezentować się podczas pierwszej wizyty. Wizyta ta miała charakter krótkiego, kurtuazyjnego spotkania, w trakcie którego sprawdzano towarzyską ogładę i maniery gościa. Jeśli „egzamin” wypadł zadawalająco składano rewizytę, jeśli nie – był to widomy znak, że kandydat nie jest mile widziany.
Niezapowiedziane wizyty, zwłaszcza w dobie przemian gospodarczych, które wymagały od właściciela większego zaangażowania w prowadzenie majątku, bywały uciążliwe także z innej przyczyny. Pisała o tym Nakwaska: „Mówiąc już razy kilka o gościach nie sądź, abym ci radziła dom twój wciąż otwartym trzymać. Radabym przeciwnie, abyś tylko w pewne dni przyjmowała u siebie, i aby w tych odwiedzinach wiejskich zaszła u nas zmiana. — Chwalebnym jest zapewne zwyczaj powszechnej gościnności, ale dla jednej czasem nudnej, próżniactwem się bawiącej figury, zmieniać tryb życia, poświęcać czas, zatrudnienia i obowiązki jest nader uciążliwą rzeczą! — Sądzę więc, iż nie źle byłoby umówić się w okolicy waszej względem dni, w których was w domu zastać można.” Zwyczaj umawiania się na wizyty, który zyskiwał zwolenników na ziemiach zaboru niemieckiego, w Królestwie Polskim, a zwłaszcza na Kresach, długi czas był postrzegany jako niewybaczalne uchybienie konwencjom. W kręgach, w których ta nowa maniera spotkała się z życzliwym przyjęciem, składano wymagające odpowiedzi pisemne zaproszenia i zostawiano bilety wizytowe opatrzone adnotacjami, skrótami z języka francuskiego, wreszcie odpowiednio zagiętymi rogami, których wymowa była czytelna dla ludzi towarzysko wyrobionych.
Okazji do podejmowania szerokiej rzeszy gości dostarczały święta, zwłaszcza Boże Narodzenie i Wielkanoc, oraz uroczystości rodzinne. Ze szczególną pompą celebrowano doniosłe dla życia familii wydarzenia jak ślub, chrzest czy pogrzeb, na które zjeżdżali się dawno nie widziani krewni i znajomi z najdalszych stron kraju. Ale i mniej ważne uroczystości stanowiły pretekst dla sproszenia większego towarzystwa i wesołej zabawy. Przykładowo, jak podaje Żenkiewicz, na imieniny pana i pani domu zjeżdżało nawet i kilkadziesiąt osób, z których spora część pozostawała w gościnie kilka dni. Nic dziwnego zatem, że przygotowania do fety rozpoczynały się z wielodniowym wyprzedzeniem, trzeba było bowiem nie tylko zaplanować jadłospis tradycyjnej biesiady, ale także wybrać odpowiednie do okazji stroje tak dla dorosłych jak i dla dzieci, wreszcie obmyślić rozrywki, którymi chciano uprzyjemnić przybyłym pobyt: występy muzyczne, deklamacje wierszy, przedstawienia amatorskich teatrzyków. Wyjeżdżając wpisywał się gość do „księgi domu”, prowadzonej w wielu dworach jako rodzaj kroniki domostwa. Zapisywano w niej wszystkie ważniejsze wydarzenia – jak chrzty czy śluby – oraz odnotowywano wizyty. Umieszczany przez gościa komentarz sprowadzał się zazwyczaj do krótkiego podziękowania za miłe przyjęcie, zdarzało się jednak, że odjeżdżającego ponosiła fantazja i pozostawiał po sobie wierszowane elaboraty, wychwalające cnoty gospodarzy.
Szczególny ruch panował w miesiącach letnich, kiedy w gościnnych progach dworu pojawiali się najróżniejszego autoramentu podróżni. Była pośród nich wędrująca rzemiennym dyszlem młodzież, konni, piesi i rowerowi wycieczkowicze, którzy, nie dbając o wyżywienie i nocleg, liczyli na ciepłe przyjęcie w napotkanym na swej drodze dworze. W tym też czasie zjeżdżali do swych wiejskich majątków na co dzień rezydujący w mieście ziemianie, którzy – jako że podróż była uciążliwa i długa, a zatem wymagała częstych popasów – zatrzymywali się na gościnę u znajomych i sąsiadów. Powodowała nimi nie wygoda czy chęć zaoszczędzenia grosza na postojach w zajazdach, ale konieczność. Zasadniczo tak młodzi wagabundzi jak i bardziej stateczni podróżni nie mieli bowiem wielkiego wyboru: „Radabym – pisze kąśliwie Nakwaska — aby dziedzic nie iednej włości, za pokutę niedbalstwa dla biednych podróżnych i opieszałości swojej, był przymuszony jedną noc tylko przebyć w własnej karczmie (...) Gdzież są u nas w miasteczkach oberże, w których by przecież wypocząć można w podróży, mieć łóżko czyste, pokój przyzwoity, jako tako uprzątnięty? gdzie, byś mógł nakarmić się, czy rannym śniadaniem, czy obiadem, nie włócząc z sobą ludzi do przysposobienia pierwszych potrzeb życia, nie wożąc całych kredensów?” Lecz i we dworach przybyli długo nie mogli liczyć na szczególne wygody. I tak taż sama Nakwaska daje w innym miejscu wyraz swojemu niedowierzaniu, pisząc: „Dziwną jest rzeczą, że u nas, gdzie tyle jest wrodzonej gościnności, właściciele domów tak mało dbają w ogóle o wygodę dla gości swoich. Są okolice, gdzie się rzadko zdarzy, zastać pokoi parę oddzielnych dla przyjaciół, a jeżeli są, to nieporządnie utrzymane i nie mające ani części tych niezbędnych potrzeb, które każdy podróżny powinien dla wygody zdrowia i samej czystości, zastać, przyjeżdżając z drogi, często dalekiej.” Oto bowiem jeszcze na początku XIX wieku przyjezdnych lokowano gdzie bądź – w oficynach, stodole czy sieni; bywało, jak pisze Maja Łozińska, że w jednym pomieszczeniu, przedzielonym za pomocą parawanów, udawało się na nocny spoczynek kilka rodzin. Od połowy wieku XIX sytuacja zaczyna się zmieniać na korzyść – problem zostaje dostrzeżony, rozwiązania – zastosowane, tak, że na początku kolejnego stulecia przy przebudowie czy też budowie dworu uwzględniano już osobne pokoje dla gości. Były one zazwyczaj skromnie umeblowane i to najczęściej za pomocą wysłużonych sprzętów domowych. Gość mógł znaleźć w przeznaczonym dla siebie pomieszczeniu łóżko, umywalnię, szafę, stół, krzesło, rzadziej fotel. W dbałych o przestrzeganie dobrych obyczajów domach dokładano starań, by składający wizytę czuł się pod cudzym dachem możliwie komfortowo. Rościszewski w swym poradniku z przełomu wieków sugeruje gospodarzom, by wychodząc naprzeciw potrzebom gościa zapewnili mu nieskazitelnie czystą pościel, dwa ręczniki ze świeżo rozpakowanym mydłem, zestaw przyborów do pisania, kilka książek (odpowiadających upodobaniom podejmowanego), lichtarz ze świecą (koniecznie całą, nie ogarkiem), poduszeczkę ze szpilkami, pudełko biszkoptów, karafkę z zimną wodą, wreszcie karafeczkę z winem (dla mężczyzny) lub lemoniadą względnie sokiem owocowym (dla kobiety). Oczywiście rola gospodarzy nie kończyła się na zapewnieniu podstawowych wygód i wyżywienia – należało jeszcze zatroszczyć się o to, aby gość się nie nudził: rozpoznawszy wcześniej jego ulubione zajęcia (czy to w rozmowie z nim samym czy to dyskretnie wypytując służbę) proponowano mu przechadzki, polowania, łowienie ryb, gry i zabawy ruchowe, a w dni słotne – lekturę, partyjkę brydża czy muzykę. Gość ze swej strony winien był wszystkie oferty przyjmować z ochotą – prawdziwą lub udawaną, grunt, by nie sprawiał odmową przykrości gospodarzom.
Obok tych krócej czy dłużej nieco bawiących we dworze przyjezdnych pojawiali się w ziemiańskich siedzibach letnicy: pragnący odetchnąć świeżym, wiejskim powietrzem krewni z pobliskich miast i miasteczek, których koleje życia pozbawiły własnej posiadłości, plasując tym samym na nieco gorszej niż gospodarze pozycji. W dwudziestoleciu międzywojennym obie strony – przyjezdni z miasta i ziemianie – popatrywali na siebie z dystansem a nawet kpiną, naśmiewając się w duchu z odmiennych od własnych obyczajów. Tradycyjne zasady postępowania, panujące w niejednym dworze, postrzegane były przez mieszczuchów jako wyraz anachronizmu i kwitowane ironicznym uśmiechem, z kolei postępowi mieszczanie budzili wesołość swoimi nowomodnymi, kolorowymi, a bywało, że niemal nieprzyzwoitymi strojami i łapczywym pragnieniem nacieszenia się urokami wsi: mlekiem prosto od krowy, zbieraniem poziomek czy grzybów, widokiem prosiąt i cieląt, opalaniem się na łonie natury i takimiż przechadzkami.
Jak pędzono życie latem w ziemiańskim dworze przedstawia z taką właśnie lekką drwiną Stefan Żeromski, syn urodzonego w Lasochowie Wincentego, patrząc na „wiejską sielankę” oczyma głównego bohatera „Przedwiośnia” – Cezarego Baryki: „Obiady, kolacje, śniadania i podwieczorki trwały niemal przez dzień cały. Wstawano dosyć późno. A ledwie spożyto śniadanie i dano folgę dyskusji, która się wyłoniła z przygodnego tematu, jużci Maciejunio wchodzi cichcem ze swymi sprawami i stół, dopiero co sprzątnięty, zaściela czystym obrusem. Znaczyło to, że społeczność nawłocka zmierza ku obiadowi. Jakaś wycieczka konna albo na wózku, jakaś króciutka eskapada — powrót — i jużci gromią z racji spóźnienia się na obiad. — Obiad. — Czarna kawa z odrobinką pomarańczową tego wyspiarskiego Curaçao, papierosy… — Sprzątają. — Towarzystwo zaczyna rozdzielać się, zmniejszać i zdążać w kierunku poobiednich drzemek, aliści Maciejunio chrząka i poleca chłopcu nakryć stół. Kawuńcia biała, herbata — słowem five o'clock tea z tymi chlebkami, żytnim i pszennym, z owym masełkiem nieopisanym a świeżym, z tymi ciasteczkami suchymi, których sława szeroko rozeszła się była poza granice państwa nawłockiego, a stanowiła niewątpliwą spécialité de la maison. Po kawie jakaś przejażdżka, wypad do sąsiedniego miasteczka Ostropustu albo trochę muzyki w salonie, odkąd zjawiła się panna Wandzia Okszyńska, nieco tańca, skoro ktoś z sąsiedztwa nagodził się na odwieczerz. I oto Maciejunio znów się krząta i pobrzękuje. Ma się ku kolacji. Maciejunio mruga i szepce ciekawym, wtajemnicza najcichszym szeptem księdza Anastazego: — baraninka — albo — kurczątka — rożen. Po kolacji jakaś partia szachów z księdzem Anastazym, jakaś partyjka winta (dwie ciocie, mama, ksiądz — albo — mama, ksiądz, Hipolit, Cezary) — godzina jedenasta, pół do dwunastej… Smutno byłoby iść spać bez jakiegoś wzmocnienia, bez leciutkiego, przedsennego posiłku. Maciejunio, drepcząc pośpiesznie, przynosi domowe serki owcze, obce, ostre, zielone — jabłka nieopisanej dobroci, jesienne delicje — jakieś tam malusieńkie kieliszeczki, z czymś tam ciemnowiśniowym… Słowem, krótki i skromny «podkurek» przed śródnocnym pianiem koguta.”
Baryka, który „przyjechał do domu przyjaciela na parę dni, a tak mu się tutaj podoba, że rad by pobyć przez czas pewien”, zaczyna ubiegać się o posadę pisarza prowentowego, gdyż, jak argumentuje, „[n]ie może przecie być rezydentem, «panną respektową», trzymać się pańskiej klamki baraszkując i próżnując.” Bo też i byli we dworach ziemiańskich goście „na stałe” czyli rezydenci właśnie, ludzie szlacheckiego pochodzenia, którzy na skutek rozlicznych życiowych zawirowań utracili własne majątki i byli niejako przygarniani pod dach swoich bardziej zamożnych krewnych. W ich poczet wchodzili tak zubożali ziemianie, jak i mogące liczyć wyłącznie na pomoc rodziny stare panny i wdowy, które niejednokrotnie pełniły we dworze bardzo ważne funkcje, zajmując się gospodarstwem i odciążając tym samym panią domu.
Zwyczaj goszczenia latem krewnych z miasta przerodził się w dwudziestoleciu międzywojennym w nową formę ziemiańskiej przedsiębiorczości – prowadzenie pensjonatów. Przyjmowanie letników jako sposób pozyskania dodatkowego dochodu z prowadzenia gospodarstwa wiejskiego wprowadzili w życie i rozpropagowali głównie przedstawiciele młodszego pokolenia, starsi bowiem, kultywując zasady szlacheckiej gościnności, postrzegali przyjmowanie pieniędzy za nocleg i posiłek jako rzecz niegodną. Nie były to też duże sumy – jak podaje Markowski dzienny koszt pobytu wynosił zaledwie 4,20 zł od osoby (a przyjmowano od 5 do 30 wczasowiczów), niemniej dla zadłużonych, wycieńczonych przez kryzys gospodarczy majątków, nawet tak niewielki zastrzyk gotówki mógł się okazać zbawienny. Ta ówczesna forma agroturystyki, stosunkowo tania z punktu widzenia pensjonariuszy, stanowiła ważne źródło zarobkowania nie tylko dla ziemian, ale również dla okolicznych chłopów, którzy sprzedawali dworowi własne płody rolne czy zebrane w lesie grzyby lub owoce. Wiele kobiet znajdowało zatrudnienie w pensjonacie w charakterze praczek, kucharek, pomocy kuchennych, sprzątaczek czy pokojówek. Bywało, że przedsięwzięcie cieszyło się tak dużą popularnością, że dwór nie był już w stanie pomieścić wszystkich chętnych i aby sprostać zainteresowaniu decydowano się na wznoszenie z myślą o letnikach nowych budynków mieszkalnych. Prowadzenie tego rodzaju działalności zarobkowej niekoniecznie jednak przekładało się na demokratyzację stosunków: spora część ziemian przyjmowała w gościnę jedynie znajomych czy ludzi przez nich rekomendowanych, ostatecznie osoby z towarzystwa, które pocztą pantoflową dowiedziały się o urokach letniska od stałych jego bywalców. Krótko mówiąc tych, których zgodnie z obowiązującymi zasadami można było śmiało wpuścić na pokoje. Zdarzali się jednak i tacy obywatele ziemscy, którzy swoje usługi reklamowali w prasie czy wydawanych na tę okoliczność ulotkach. Przykładowo dwór w Hnieznie (woj. białostockie), chwalący się w broszurce wydanej nakładem Towarzystwa Rozwoju Ziem Wschodnich nie tylko ładnym położeniem, ale też oświetleniem elektrycznym, kanalizacją i wodociągiem (co w owym czasie wcale nie było regułą), oferował w 1937 r. następujące „możliwości rozrywkowe”: tenis, siatkówka, ping-pong, plaża trawiasta nad rzeką w parku i na łące, łódka, kajak, spacery bryczką ewent. taksówką za opłatą na żądanie, biblioteka, radio, wędkarstwo amatorskie, grzybobranie, jagody oraz – na życzenie – polowanie na kuropatwy i zające. W innych majątkach wczasowicze mieli możliwość ustrzelić wilka, pojeździć konno, pograć na fortepianie lub w brydża, potańczyć na „dansingach przy amatorskim jazzie”, wybrać się na wycieczkę krajoznawczą do znanych atrakcji przyrodniczych, okolicznych miast, miejscowości historycznych lub wsławionych literacko (np. „mickiewiczowskich” czy opisanych przez Orzeszkową), zimą zaś (bo niektóre pensjonaty czynne były cały rok) udostępniano im ślizgawkę, saneczki lub narty. Jednak nawet i w przypadku tych nowoczesnych, prowadzących czysto komercyjną działalność majątkach, w co drugim ogłoszeniu zastrzegano, że przyjmowani są wyłącznie chrześcijanie (najlepiej inteligentni względnie kulturalni) czy wręcz „Polacy wyznania rzymsko-katolickiego”, starając się tym samym utrzymać choćby pozory przestrzegania konwenansów. W zamieszczonych w broszurce anonsach można znaleźć także i inne uwagi: w kilku dworach „pożądane są rodziny” (z braku pokoi jednoosobowych), w innych – „małżeństwa młodsze” (przypuszczalnie z uwagi na spartańskie warunki), gdzieniegdzie „dzieci do lat 3-ech nie przyjmuje się”. Regularnie na stronicach broszury pojawia się również objaśnienie, że „poduszki, koce, bieliznę pościelową należy mieć ze sobą” – dwory oferujące pościel w standardzie należały do rzadkości i zwykle pobierały za ten luksus dodatkową opłatę 20–50 gr dziennie.
Szczególnym rodzajem gości, którzy wprawdzie nie byli przyjmowani „na pokojach”, ale mniej lub bardziej chętnie widziani, była kolorowa zbieranina ludzi najróżniejszego autoramentu. Nie mogło wśród nich zabraknąć chodzących po prośbie żebraków, którym wprawdzie z reguły nie dawano pieniędzy, ale za to częstowano ciepłym posiłkiem, oraz Cyganów: w zamian za pomyślne wróżby zachodzące do dworu romskie kobiety otrzymywały odzież dla dzieci, pończochy czy kolorowe chustki. Przyjazd Cyganów witany był przez miejscową ludność z nieufnością, obawiano się bowiem kradzieży, niemniej zdarzało się często, że właściciele majątków pozwalali podróżującym Romom na rozbicie tymczasowego obozu na należących do folwarku gruntach, wiedząc, że bardziej niż obcych winni się lękać okolicznych mieszkańców i folwarcznych robotników, którzy, mimo stosowania środków zapobiegawczych w postaci krat w oknach czy sporządzania szczegółowych inwentarzy, chętnie i często wyciągali rękę po należącą do dworu żywność, drewno na opał, naczynia, narzędzia czy bieliznę. Relatywnie rzadko natomiast sięgano po pieniądze czy precjoza, ponieważ – jak pisze Maja Łozińska – „dopiero taka kradzież uchodziła we wsi za poważny grzech z którego należy wyspowiadać się księdzu.”
Do dworu letnią porą zaglądali też wędrowni artyści: kuglarze, komicy, lalkarze i mimowie, widywani też na jarmarkach i odpustach, słowem wszędzie tam, gdzie gromadzili się ludzie i można było liczyć na większy zarobek. Śliczne aktoreczki i ponętne tancerki stawały się przy tej okazji nieraz powodem obyczajowego skandalu, a nawet ruiny majątku, gdy jakiś młody panicz tracił dla jednej z nich głowę i pieniądze. Podczas gdy kawalerowie wzdychali do owych frywolnych kusicielek, panny podkochiwały się w dzielnych wojakach: po odzyskaniu niepodległości, jak podaje Łozińska, chętnie przyjmowano bowiem na salonach oficerów wojska polskiego – ich jeździeckie i strzeleckie umiejętności urozmaicały polowania i rozliczne konkursy, które organizowano w ziemiańskich siedzibach jako rodzaj wakacyjnej rozrywki. A i sami oficerowie, częstokroć rekrutujący się z niższych warstw społecznych, cieszyli się możliwością podniesienia swojej pozycji dzięki „bywaniu” w ziemiańskich domach.
Bibliografia:
Kałwa, D. (2005) Polska doby rozbiorów i międzywojenna. W: A. Chwalba (red.) Obyczaje w Polsce. Od średniowiecza do czasów współczesnych. Warszawa: PWN, ss. 221-336
Lato we dworach na Ziemiach Wschodnich [broszura] (1938) Warszawa: Sekcja Turystyki T-wa Rozwoju Ziem Wschodnich
Łozińska, M. (2010) W ziemiańskim dworze. Codzienność, obyczaj, święta, zabawy. Warszawa: PWN
Markowski, M.B. (1993) Obywatele ziemscy w województwie kieleckim 1918-1939. Kielce: Kieleckie Towarzystwo Naukowe
Nakwaska, K. (1843) Dwór wiejski. Dzieło poświęcone gospodyniom polskim, przydatne i osobom w mieście mieszkającym. Przerobione z francuzkiego pani Aglaë Adanson z wielu dodatkami i zupełnem zastosowaniem do naszych obyczajów i potrzeb, przez Karolinę z Potockich Nakwaską, w 3 Tomach. Poznań: Księgarnia Nowa
Rościszewski, M. (pseud. B. Londyński) (1905) Księga obyczajów towarzyskich. Kodeks wyprobowanych przepisów, porad i wskazówek, tudzież odpowiedzi praktycznych na pytania: Jak prowadzić dom światowy? Jak żyć z ludźmi i zjednywać sobie przyjaciół? Jak się zachować w każdej okazyi życia rodzinnego i korporacyjnego? Z kim żyć? Jak się bawić? Jak mówić? Jak się ubierać? i t.d. i t.d. Lwów-Złoczów: nakładem i drukiem księgarni Wilhelma Zukerkandla
Schrimer, M.K. (2012) Dwory i dworki w II Rzeczpospolitej. Warszawa: Wyd. SBM
Żenkiewicz, J. (2008) Dwór polski i jego otoczenie. Kresy Północno-Wschodnie. Toruń: wyd. Adam Marszałek
Wszystkie prawa zastrzeżone
adres: Lasochów 39 | kontakt mailowy: