Sta­ro­pol­ska go­ścin­ność, kar­dy­nal­na cno­ta zie­miań­skie­go dwo­ru, ozna­cza­ła nie­koń­czą­ce się, a za­ra­zem nie­uma­wia­ne wi­zy­ty, dłu­gie roz­mo­wy przy sto­le, sta­le otwar­te drzwi dla pro­szo­nych i nie pro­szo­nych go­ści – tak zna­jo­mych, ro­dzi­ny i są­sia­dów, jak i osób zgo­ła nie­zna­nych, któ­re wstę­po­wa­ły w pro­gi szla­chec­kie­go dwor­ku czy pa­ła­cu dla tej tyl­ko przy­czy­ny, że zna­lazł się on na dro­dze ich pie­szej, ro­we­ro­wej czy kon­nej wy­ciecz­ki. Trze­ba jed­nak pod­kre­ślić, że w po­ło­wie XIX w. ha­sło „gość w dom, Bóg w dom” nie cie­szy­ło się już ta­ką po­pu­lar­no­ścią jak nie­gdyś i w wie­lu do­mach, zwłasz­cza tych mniej za­moż­nych, przy­by­cie nie­pro­szo­ne­go go­ścia ozna­cza­ło nie­ocze­ki­wa­ny i przy­kry wy­da­tek, stąd nie wi­ta­no go już tak wy­lew­nie jak kie­dyś, ani nie za­trzy­my­wa­no si­łą, zdej­mu­jąc ko­ła z przy­go­to­wa­ne­go do od­jaz­du po­wo­zu, jak zda­rza­ło się to w prze­szło­ści, a tu i ów­dzie zda­rza­ło się jesz­cze. Go­ście by­li jed­nak z re­gu­ły mi­le wi­dzia­ni – zwłasz­cza ci przy­by­wa­ją­cy z da­le­ka i przy­no­szą­cy cie­ka­we wie­ści „ze świa­ta”. Nie wszy­scy jed­nak po­dej­mo­wa­ni by­li w ten sam spo­sób, bo też moż­ność by­wa­nia „na sa­lo­nach” i ofi­cjal­ne­go skła­da­nia wi­zyt by­ła za­re­zer­wo­wa­na dla wą­skie­go krę­gu ro­dzi­ny, przy­ja­ciół, bli­skich zna­jo­mych, wresz­cie osób przez nich re­ko­men­do­wa­nych (oso­bi­ście lub na pi­śmie), zgod­nie z za­sa­dą, że „zna­jo­my me­go znajome­go prze­sta­je być niezna­jo­mym”. Ale i ta­ka re­ko­men­do­wa­na oso­ba, by zy­skać sta­tus sta­łe­go by­wal­ca, mu­sia­ła od­po­wied­nio za­pre­zen­to­wać się pod­czas pierw­szej wi­zy­ty. Wi­zy­ta ta mia­ła cha­rak­ter krót­kie­go, kur­tu­azyj­ne­go spo­tka­nia, w trak­cie któ­rego spraw­dza­no to­wa­rzy­ską ogła­dę i ma­nie­ry go­ścia. Je­śli „eg­za­min” wy­padł za­da­wa­la­ją­co skła­da­no rewi­zytę, je­śli nie – był to wi­do­my znak, że kan­dy­dat nie jest mi­le wi­dzia­ny.

Przed dworem lasochowskim Przed dworem lasochowskim
Furmanka przed dworem lasochowskim, lata powojenne (fot. ze zbioru Zbigniewa Bąka)
Nie­za­po­wie­dzia­ne wi­zy­ty, zwłasz­cza w do­bie prze­mian go­spo­dar­czych, któ­re wy­ma­ga­ły od wła­ści­cie­la więk­sze­go za­an­ga­żo­wa­nia w pro­wa­dze­nie ma­jąt­ku, by­wa­ły uciąż­li­we tak­że z in­nej przy­czy­ny. Pi­sa­ła o tym Na­kwa­ska: „Mó­wiąc już ra­zy kil­ka o go­ściach nie sądź, abym ci ra­dzi­ła dom twój wciąż otwar­tym trzy­mać. Ra­da­bym prze­ciw­nie, abyś tyl­ko w pew­ne dni przyj­mo­wa­ła u sie­bie, i aby w tych od­wie­dzi­nach wiej­skich za­szła u nas zmia­na. — Chwa­leb­nym jest zapew­ne zwy­czaj po­wszech­nej go­ścin­no­ści, ale dla jed­nej cza­sem nud­nej, próż­niac­twem się ba­wią­cej fi­gu­ry, zmie­niać tryb ży­cia, po­świę­cać czas, za­trud­nie­nia i obo­wiąz­ki jest na­der uciąż­li­wą rze­czą! — Są­dzę więc, iż nie źle by­ło­by umó­wić się w oko­li­cy wa­szej wzglę­dem dni, w któ­rych was w do­mu za­stać moż­na.” Zwy­czaj uma­wia­nia się na wi­zy­ty, któ­ry zy­ski­wał zwo­len­ni­ków na zie­miach za­bo­ru nie­miec­kie­go, w Kró­le­stwie Pol­skim, a zwłasz­cza na Kre­sach, dłu­gi czas był po­strze­ga­ny ja­ko nie­wy­ba­czal­ne uchy­bie­nie kon­wen­cjom. W krę­gach, w któ­rych ta no­wa ma­nie­ra spo­tka­ła się z życz­li­wym przy­ję­ciem, skła­da­no wy­ma­ga­ją­ce od­po­wie­dzi pi­sem­ne za­pro­sze­nia i zo­sta­wia­no bi­le­ty wi­zy­to­we opa­trzo­ne ad­no­ta­cja­mi, skró­ta­mi z ję­zy­ka fran­cu­skie­go, wresz­cie od­po­wied­nio za­gię­ty­mi ro­ga­mi, któ­rych wy­mo­wa by­ła czy­tel­na dla lu­dzi to­wa­rzy­sko wy­ro­bio­nych.

Oka­zji do po­dej­mo­wa­nia sze­ro­kiej rze­szy go­ści do­star­cza­ły świę­ta, zwłasz­cza Bo­że Na­ro­dze­nie i Wiel­ka­noc, oraz uro­czy­sto­ści ro­dzin­ne. Ze szcze­gól­ną pom­pą ce­le­bro­wa­no do­nio­słe dla ży­cia fa­mi­lii wy­da­rze­nia jak ślub, chrzest czy po­grzeb, na któ­re zjeż­dża­li się daw­no nie wi­dzia­ni krew­ni i zna­jo­mi z naj­dal­szych stron kra­ju. Ale i mniej waż­ne uro­czy­sto­ści sta­no­wi­ły pre­tekst dla spro­sze­nia więk­sze­go to­wa­rzy­stwa i we­so­łej za­ba­wy. Przy­kła­do­wo, jak po­da­je Żen­kie­wicz, na imie­ni­ny pa­na i pa­ni do­mu zjeż­dża­ło na­wet i kil­kadziesiąt osób, z któ­rych spo­ra część po­zo­sta­wa­ła w go­ścinie kil­ka dni. Nic dziw­ne­go za­tem, że przy­go­to­wa­nia do fe­ty roz­po­czy­na­ły się z wie­lo­dnio­wym wy­prze­dze­niem, trze­ba by­ło bo­wiem nie tyl­ko zaplano­wać ja­dło­spis tra­dy­cyj­nej bie­sia­dy, ale tak­że wy­brać od­po­wied­nie do oka­zji stro­je tak dla do­ro­słych jak i dla dzie­ci, wresz­cie ob­my­ślić roz­ryw­ki, któ­rymi chcia­no uprzy­jem­nić przy­by­łym po­byt: wy­stę­py mu­zycz­ne, de­kla­ma­cje wier­szy, przed­sta­wie­nia ama­tor­skich te­atrzy­ków. Wy­jeż­dża­jąc wpi­sy­wał się gość do „księ­gi do­mu”, pro­wa­dzo­nej w wie­lu dwo­rach ja­ko ro­dzaj kro­ni­ki do­mo­stwa. Za­pi­sy­wa­no w niej wszyst­kie waż­niej­sze wy­da­rze­nia – jak chrzty czy ślu­by – oraz od­no­to­wy­wa­no wi­zy­ty. Umiesz­cza­ny przez go­ścia ko­men­tarz spro­wa­dzał się zazwy­czaj do krót­kie­go po­dzię­ko­wa­nia za mi­łe przy­ję­cie, zda­rza­ło się jed­nak, że od­jeż­dża­ją­ce­go po­no­si­ła fan­ta­zja i po­zo­sta­wiał po so­bie wier­szo­wa­ne ela­bo­ra­ty, wy­chwa­la­ją­ce cno­ty go­spo­da­rzy.

Goście na tarasie dworuGoście na tarasie dworu
Goście, rezydenci i mieszkańcy na tarasie lasochowskiego dworu (fot. z albumu rodzinnego Tadeusza Kowańskiego)
Szcze­gól­ny ruch pa­no­wał w mie­sią­cach let­nich, kie­dy w go­ścin­nych pro­gach dwo­ru po­ja­wia­li się naj­róż­niej­sze­go au­to­ra­men­tu po­dróż­ni. By­ła po­śród nich wę­dru­ją­ca rze­mien­nym dy­s­z­lem mło­dzież, kon­ni, pie­si i ro­we­ro­wi wy­ciecz­ko­wi­cze, któ­rzy, nie dba­jąc o wy­ży­wie­nie i noc­leg, li­czy­li na cie­płe przy­ję­cie w na­po­tka­nym na swej dro­dze dwo­rze. W tym też cza­sie zjeż­dża­li do swych wiej­skich ma­jąt­ków na co dzień re­zy­du­ją­cy w mie­ście zie­mia­nie, któ­rzy – ja­ko że po­dróż by­ła uciąż­li­wa i dłu­ga, a za­tem wy­ma­ga­ła czę­stych po­pa­sów – za­trzy­my­wa­li się na go­ści­nę u zna­jo­mych i są­sia­dów. Po­wo­do­wa­ła ni­mi nie wy­go­da czy chęć za­osz­czę­dze­nia gro­sza na po­sto­jach w za­jaz­dach, ale ko­niecz­ność. Za­sad­ni­czo tak mło­dzi wa­ga­bun­dzi jak i bar­dziej sta­tecz­ni po­dróż­ni nie mie­li bo­wiem wiel­kie­go wy­bo­ru: „Ra­da­bym – pi­sze ką­śli­wie Na­kwa­ska — aby dzie­dzic nie ied­nej wło­ści, za po­ku­tę nie­dbal­stwa dla bied­nych po­dróżnych i opie­sza­ło­ści swo­jej, był przy­mu­szo­ny jed­ną noc tyl­ko prze­być w wła­snej karcz­mie (...) Gdzież są u nas w mia­stecz­kach obe­rże, w któ­rych by prze­cież wy­po­cząć moż­na w po­dróży, mieć łóż­ko czy­ste, po­kój przy­zwo­ity, ja­ko ta­ko uprząt­nię­ty? gdzie, byś mógł na­kar­mić się, czy ran­nym śnia­da­niem, czy obia­dem, nie włó­cząc z so­bą lu­dzi do przy­spo­so­bie­nia pierw­szych po­trzeb ży­cia, nie wo­żąc ca­łych kre­den­sów?” Lecz i we dwo­rach przy­by­li dłu­go nie mo­gli li­czyć na szcze­gól­ne wy­go­dy. I tak taż sa­ma Na­kwa­ska da­je w in­nym miej­scu wy­raz swo­je­mu nie­do­wie­rza­niu, pi­sząc: „Dziw­ną jest rze­czą, że u nas, gdzie ty­le jest wro­dzo­nej go­ścin­no­ści, wła­ści­cie­le do­mów tak ma­ło dba­ją w ogó­le o wy­go­dę dla go­ści swo­ich. Są oko­li­ce, gdzie się rzad­ko zda­rzy, za­stać po­koi pa­rę od­dziel­nych dla przy­ja­ciół, a je­że­li są, to nie­po­rząd­nie utrzy­ma­ne i nie ma­ją­ce ani czę­ści tych nie­zbęd­nych po­trzeb, któ­re każ­dy po­dróżny po­wi­nien dla wy­go­dy zdro­wia i sa­mej czy­sto­ści, za­stać, przy­jeż­dża­jąc z dro­gi, czę­sto da­le­kiej.” Oto bo­wiem jesz­cze na po­cząt­ku XIX wie­ku przy­jezd­nych lo­ko­wa­no gdzie bądź – w ofi­cy­nach, sto­do­le czy sie­ni; by­wa­ło, jak pi­sze Ma­ja Ło­ziń­ska, że w jed­nym po­miesz­cze­niu, prze­dzie­lo­nym za po­mo­cą pa­ra­wa­nów, uda­wa­ło się na noc­ny spo­czy­nek kil­ka ro­dzin. Od po­ło­wy wie­ku XIX sy­tu­acja za­czy­na się zmie­niać na ko­rzyść – pro­blem zo­sta­je do­strze­żo­ny, roz­wią­za­nia – za­sto­so­wa­ne, tak, że na po­cząt­ku ko­lej­ne­go stu­le­cia przy prze­bu­do­wie czy też bu­do­wie dwo­ru uwzględ­nia­no już osob­ne po­ko­je dla go­ści. By­ły one za­zwy­czaj skrom­nie ume­blo­wa­ne i to najczę­ściej za po­mo­cą wy­słu­żo­nych sprzę­tów do­mo­wych. Gość mógł zna­leźć w prze­zna­czo­nym dla sie­bie po­miesz­cze­niu łóż­ko, umy­wal­nię, sza­fę, stół, krze­sło, rza­dziej fo­tel. W dba­łych o prze­strze­ga­nie do­brych oby­cza­jów do­mach do­kła­da­no sta­rań, by skła­da­ją­cy wi­zy­tę czuł się pod cu­dzym da­chem moż­li­wie kom­for­to­wo. Ro­ści­szew­ski w swym po­rad­ni­ku z prze­ło­mu wie­ków su­ge­ru­je go­spo­da­rzom, by wy­cho­dząc na­prze­ciw po­trzebom go­ścia za­pew­ni­li mu nie­ska­zi­tel­nie czy­stą po­ściel, dwa ręcz­ni­ki ze świe­żo roz­pa­ko­wa­nym my­dłem, ze­staw przy­bo­rów do pi­sa­nia, kil­ka ksią­żek (od­po­wia­da­ją­cych upodo­ba­niom po­dej­mo­wa­ne­go), lich­tarz ze świe­cą (ko­niecz­nie ca­łą, nie ogar­kiem), po­du­szecz­kę ze szpil­ka­mi, pu­deł­ko bisz­kop­tów, ka­raf­kę z zim­ną wo­dą, wresz­cie ka­ra­fecz­kę z wi­nem (dla męż­czy­zny) lub le­mo­nia­dą względ­nie so­kiem owo­co­wym (dla ko­bie­ty). Oczy­wi­ście ro­la go­spo­da­rzy nie koń­czy­ła się na za­pew­nie­niu pod­sta­wo­wych wy­gód i wy­ży­wie­nia – na­le­ża­ło jesz­cze za­trosz­czyć się o to, aby gość się nie nu­dził: roz­po­znaw­szy wcze­śniej je­go ulu­bio­ne za­ję­cia (czy to w roz­mo­wie z nim sa­mym czy to dys­kret­nie wy­py­tu­jąc służ­bę) pro­po­no­wa­no mu prze­chadz­ki, po­lo­wa­nia, ło­wie­nie ryb, gry i za­ba­wy ru­cho­we, a w dni słot­ne – lek­tu­rę, par­tyj­kę bry­dża czy mu­zy­kę. Gość ze swej stro­ny wi­nien był wszyst­kie ofer­ty przyj­mo­wać z ocho­tą – praw­dzi­wą lub uda­wa­ną, grunt, by nie spra­wiał od­mo­wą przy­kro­ści go­spo­da­rzom.

Obok tych kró­cej czy dłu­żej nie­co ba­wią­cych we dwo­rze przy­jezd­nych po­ja­wia­li się w zie­miań­skich sie­dzi­bach let­ni­cy: pra­gną­cy ode­tchnąć świe­żym, wiej­skim po­wie­trzem krew­ni z po­bli­skich miast i mia­ste­czek, któ­rych ko­le­je ży­cia po­zba­wi­ły wła­snej po­sia­dło­ści, pla­su­jąc tym sa­mym na nie­co gor­szej niż go­spo­da­rze po­zy­cji. W dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym obie stro­ny – przy­jezd­ni z mia­sta i zie­mia­nie – po­pa­try­wa­li na sie­bie z dy­stan­sem a na­wet kpi­ną, na­śmie­wa­jąc się w du­chu z od­mien­nych od wła­snych oby­cza­jów. Tra­dy­cyj­ne za­sa­dy po­stę­po­wa­nia, pa­nu­ją­ce w niejed­nym dwo­rze, po­strze­ga­ne by­ły przez miesz­czu­chów ja­ko wy­raz ana­ch­ro­ni­zmu i kwi­to­wa­ne iro­nicz­nym uśmie­chem, z ko­lei po­stę­po­wi miesz­cza­nie bu­dzi­li we­so­łość swo­imi no­wo­mod­ny­mi, ko­lo­ro­wy­mi, a by­wa­ło, że nie­mal nieprzy­zwo­itymi stro­ja­mi i łap­czy­wym pra­gnie­niem na­cie­sze­nia się uro­ka­mi wsi: mle­kiem pro­sto od kro­wy, zbie­ra­niem po­zio­mek czy grzy­bów, wi­do­kiem pro­siąt i cie­ląt, opa­la­niem się na ło­nie na­tu­ry i ta­ki­miż prze­chadz­ka­mi.

Goście na schodach dworuGoście na schodach dworu
Goście i gospodarze na schodach lasochowskiego dworu: z lewej siedzi Antoni Grabowski jr., za nim jego żona - Krystyna (fot. z albumu rodzinnego Ewy Grabowskiej z d. Malinowskiej)
Jak pę­dzo­no ży­cie la­tem w zie­miań­skim dwo­rze przed­sta­wia z ta­ką wła­śnie lek­ką drwi­ną Ste­fan Że­rom­ski, syn uro­dzo­ne­go w La­so­cho­wie Win­cen­te­go, pa­trząc na „wiej­ską sie­lan­kę” oczy­ma głów­ne­go bo­ha­te­ra „Przed­wio­śnia” – Ce­za­re­go Ba­ry­ki: „Obia­dy, ko­la­cje, śnia­da­nia i podwie­czor­ki tr­wa­ły nie­mal przez dzień ca­ły. Wsta­wa­no do­syć póź­no. A le­d­wie spo­ży­to śnia­da­nie i da­no fol­gę dys­ku­sji, któ­ra się wy­ło­ni­ła z przy­god­ne­go te­ma­tu, już­ci Ma­cie­ju­nio wcho­dzi cich­cem ze swy­mi spra­wa­mi i stół, do­pie­ro co sprząt­nię­ty, za­ście­la czy­stym obru­sem. Zna­czy­ło to, że spo­łecz­ność na­włoc­ka zmie­rza ku obia­do­wi. Ja­kaś wy­ciecz­ka kon­na al­bo na wóz­ku, ja­kaś kró­ciut­ka eska­pa­da — po­wrót — i już­ci gro­mią z ra­cji spóź­nie­nia się na obiad. — Obiad. — Czar­na ka­wa z odro­bin­ką po­ma­rań­czo­wą te­go wy­spiar­skie­go Cu­ra­çao, pa­pie­ro­sy… — Sprzą­ta­ją. — To­wa­rzy­stwo za­czy­na roz­dzie­lać się, zmniej­szać i zdą­żać w kie­run­ku po­obied­nich drze­mek, ali­ści Ma­cie­ju­nio chrzą­ka i po­le­ca chłop­cu na­kryć stół. Ka­wuń­cia bia­ła, her­ba­ta — sło­wem fi­ve o'clock tea z ty­mi chleb­ka­mi, żyt­nim i pszen­nym, z owym ma­seł­kiem nie­opi­sa­nym a świe­żym, z ty­mi cia­stecz­ka­mi su­chy­mi, któ­rych sła­wa sze­ro­ko ro­ze­szła się by­ła po­za gra­ni­ce pań­stwa na­włoc­kie­go, a sta­no­wi­ła nie­wąt­pli­wą spécia­li­té de la ma­ison. Po ka­wie ja­kaś prze­jażdż­ka, wy­pad do są­sied­nie­go mia­stecz­ka Ostro­pu­stu al­bo tro­chę mu­zy­ki w sa­lo­nie, od­kąd zja­wi­ła się pan­na Wan­dzia Ok­szyń­ska, nie­co tań­ca, sko­ro ktoś z są­siedz­twa na­go­dził się na od­wie­czerz. I oto Ma­cie­ju­nio znów się krzą­ta i po­brzę­ku­je. Ma się ku ko­la­cji. Ma­cie­ju­nio mru­ga i szep­ce cie­ka­wym, wta­jem­ni­cza naj­cich­szym szep­tem księ­dza Ana­sta­ze­go: — ba­ra­nin­ka — al­bo — kur­cząt­ka — ro­żen. Po ko­la­cji ja­kaś par­tia sza­chów z księ­dzem Ana­sta­zym, ja­kaś par­tyj­ka win­ta (dwie cio­cie, ma­ma, ksiądz — al­bo — ma­ma, ksiądz, Hi­po­lit, Ce­za­ry) — go­dzi­na je­de­na­sta, pół do dwu­na­ste­j… Smut­no by­ło­by iść spać bez ja­kie­goś wzmoc­nie­nia, bez le­ciut­kie­go, przed­sen­ne­go po­sił­ku. Ma­cie­ju­nio, drep­cząc po­śpiesz­nie, przy­no­si do­mo­we ser­ki owcze, ob­ce, ostre, zie­lo­ne — jabł­ka nie­opi­sa­nej do­bro­ci, je­sien­ne de­li­cje — ja­kieś tam ma­lu­sień­kie kie­li­szecz­ki, z czymś tam ciem­no­wi­śnio­wy­m… Sło­wem, krót­ki i skrom­ny «pod­ku­re­k» przed śród­noc­nym pia­niem ko­gu­ta.”

Ba­ry­ka, któ­ry „przy­je­chał do do­mu przy­ja­cie­la na pa­rę dni, a tak mu się tu­taj po­do­ba, że rad by po­być przez czas pe­wien”, za­czy­na ubie­gać się o po­sa­dę pi­sa­rza pro­wen­to­we­go, gdyż, jak ar­gu­men­tu­je, „[n]ie mo­że prze­cie być re­zy­den­tem, «pan­ną re­spek­to­wą», trzy­mać się pań­skiej klam­ki ba­rasz­ku­jąc i próż­nu­jąc.” Bo też i by­li we dwo­rach zie­miań­skich go­ście „na sta­łe” czy­li re­zy­den­ci wła­śnie, lu­dzie szla­chec­kie­go po­cho­dze­nia, któ­rzy na sku­tek roz­licz­nych ży­cio­wych za­wi­ro­wań utra­ci­li wła­sne ma­jąt­ki i by­li nie­ja­ko przy­gar­nia­ni pod dach swo­ich bar­dziej za­moż­nych krew­nych. W ich po­czet wcho­dzili tak zu­bo­ża­li zie­mia­nie, jak i mo­gą­ce li­czyć wy­łącz­nie na po­moc ro­dzi­ny sta­re pan­ny i wdo­wy, któ­re nie­jed­no­krot­nie peł­ni­ły we dwo­rze bar­dzo waż­ne funk­cje, zaj­mu­jąc się go­spo­dar­stwem i od­cią­ża­jąc tym sa­mym pa­nią do­mu.

Letnisko we dworze
Druk ulotny, lata 30. (grafika z zasobów portalu polona.pl)
Zwy­czaj gosz­cze­nia la­tem krew­nych z mia­sta prze­ro­dził się w dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym w no­wą for­mę zie­miań­skiej przed­się­bior­czo­ści – pro­wa­dze­nie pen­sjo­na­tów. Przyj­mo­wa­nie let­ni­ków ja­ko spo­sób po­zy­ska­nia do­dat­ko­we­go do­cho­du z pro­wa­dze­nia go­spo­dar­stwa wiej­skie­go wpro­wa­dzi­li w ży­cie i roz­pro­pa­go­wa­li głów­nie przed­sta­wi­cie­le młod­sze­go po­ko­le­nia, star­si bo­wiem, kul­ty­wu­jąc za­sa­dy szla­chec­kiej go­ścin­no­ści, po­strze­ga­li przyj­mo­wa­nie pie­nię­dzy za noc­leg i po­si­łek ja­ko rzecz nie­god­ną. Nie by­ły to też du­że su­my – jak po­da­je Mar­kow­ski dzien­ny koszt po­by­tu wy­no­sił za­le­d­wie 4,20 zł od oso­by (a przyj­mo­wa­no od 5 do 30 wcza­so­wi­czów), nie­mniej dla za­dłu­żo­nych, wy­cień­czo­nych przez kry­zys go­spo­dar­czy ma­jąt­ków, na­wet tak nie­wiel­ki za­strzyk go­tów­ki mógł się oka­zać zba­wien­ny. Ta ów­cze­sna for­ma agro­tu­ry­sty­ki, sto­sun­ko­wo ta­nia z punk­tu wi­dze­nia pen­sjo­na­riu­szy, sta­no­wi­ła waż­ne źró­dło za­rob­ko­wa­nia nie tyl­ko dla zie­mian, ale rów­nież dla oko­licz­nych chło­pów, któ­rzy sprze­da­wa­li dwo­ro­wi wła­sne pło­dy rol­ne czy ze­bra­ne w le­sie grzy­by lub owo­ce. Wie­le ko­biet znaj­do­wa­ło za­trud­nie­nie w pen­sjo­na­cie w cha­rak­te­rze pra­czek, ku­cha­rek, po­mo­cy ku­chen­nych, sprzą­ta­czek czy po­ko­jó­wek. By­wa­ło, że przed­się­wzię­cie cie­szy­ło się tak du­żą po­pu­lar­no­ścią, że dwór nie był już w sta­nie po­mie­ścić wszyst­kich chęt­nych i aby spro­stać za­in­te­re­so­wa­niu de­cy­do­wa­no się na wzno­sze­nie z my­ślą o let­ni­kach no­wych bu­dyn­ków miesz­kal­nych. Pro­wa­dze­nie te­go ro­dza­ju dzia­łal­no­ści za­rob­ko­wej nie­ko­niecz­nie jed­nak prze­kła­da­ło się na de­mo­kra­ty­za­cję sto­sun­ków: spo­ra część zie­mian przyj­mo­wa­ła w go­ści­nę je­dy­nie zna­jo­mych czy lu­dzi przez nich re­ko­men­do­wa­nych, osta­tecz­nie oso­by z to­wa­rzy­stwa, któ­re pocz­tą pan­to­flo­wą do­wie­dzia­ły się o uro­kach let­ni­ska od sta­łych je­go by­wal­ców. Krót­ko mó­wiąc tych, któ­rych zgod­nie z obo­wią­zu­ją­cy­mi za­sa­da­mi moż­na by­ło śmia­ło wpu­ścić na po­ko­je. Zda­rza­li się jed­nak i ta­cy oby­wa­te­le ziem­scy, któ­rzy swo­je usłu­gi re­kla­mo­wa­li w pra­sie czy wy­da­wa­nych na tę oko­licz­ność ulot­kach. Przy­kła­do­wo dwór w Hnie­znie (woj. bia­ło­stoc­kie), chwa­lą­cy się w bro­szur­ce wy­da­nej na­kła­dem To­wa­rzy­stwa Ro­zwo­ju Ziem Wschod­nich nie tyl­ko ład­nym po­ło­że­niem, ale też oświe­tle­niem elek­trycz­nym, ka­na­li­za­cją i wo­do­cią­giem (co w owym cza­sie wca­le nie by­ło re­gu­łą), ofe­ro­wał w 1937 r. na­stę­pu­ją­ce „moż­li­wo­ści roz­ryw­ko­we”: te­nis, siat­ków­ka, ping-pong, pla­ża tra­wia­sta nad rze­ką w par­ku i na łą­ce, łód­ka, ka­jak, spa­ce­ry brycz­ką ewent. tak­sów­ką za opła­tą na żą­da­nie, bi­blio­te­ka, ra­dio, węd­kar­stwo ama­tor­skie, grzy­bo­bra­nie, ja­go­dy oraz – na ży­cze­nie – po­lo­wa­nie na ku­ro­pa­twy i za­ją­ce. W in­nych ma­jąt­kach wcza­so­wi­cze mie­li moż­li­wość ustrze­lić wil­ka, po­je­ździć kon­no, po­grać na for­te­pia­nie lub w bry­dża, po­tań­czyć na „dan­sin­gach przy ama­tor­skim jaz­zie”, wy­brać się na wy­ciecz­kę kra­jo­znaw­czą do zna­nych atrak­cji przy­rod­ni­czych, oko­licz­nych miast, miej­sco­wo­ści hi­sto­rycz­nych lub wsła­wio­nych li­te­rac­ko (np. „mic­kie­wi­czow­skich” czy opi­sa­nych przez Orzesz­ko­wą), zi­mą zaś (bo niektó­re pen­sjo­na­ty czyn­ne by­ły ca­ły rok) udo­stęp­nia­no im śli­zgaw­kę, sa­necz­ki lub nar­ty. Jed­nak na­wet i w przy­pad­ku tych no­wo­cze­snych, pro­wa­dzą­cych czy­sto ko­mer­cyj­ną dzia­łal­ność ma­jąt­kach, w co dru­gim ogło­sze­niu za­strze­ga­no, że przyj­mo­wa­ni są wy­łącz­nie chrze­ści­ja­nie (naj­le­piej in­te­li­gent­ni względ­nie kul­tu­ral­ni) czy wręcz „Po­la­cy wy­zna­nia rzym­sko-ka­to­lic­kie­go”, sta­ra­jąc się tym sa­mym utrzy­mać choć­by po­zo­ry prze­strze­ga­nia kon­we­nan­sów. W za­miesz­czo­nych w bro­szur­ce anon­sach moż­na zna­leźć tak­że i in­ne uwa­gi: w kil­ku dwo­rach „po­żą­da­ne są ro­dzi­ny” (z bra­ku po­koi jed­no­oso­bo­wych), w in­nych – „mał­żeń­stwa młod­sze” (przy­pusz­czal­nie z uwa­gi na spar­tań­skie wa­run­ki), gdzie­nie­gdzie „dzie­ci do lat 3-ech nie przyj­mu­je się”. Re­gu­lar­nie na stro­ni­cach bro­szu­ry po­ja­wia się rów­nież ob­ja­śnie­nie, że „po­dusz­ki, ko­ce, bie­li­znę po­ście­lo­wą na­le­ży mieć ze so­bą” – dwo­ry ofe­ru­ją­ce po­ściel w stan­dar­dzie na­le­ża­ły do rzad­ko­ści i zwy­kle po­bie­ra­ły za ten luk­sus do­dat­ko­wą opła­tę 20–50 gr dzien­nie.

CyganieCyganie
Cyganki na werandzie dworku, 1932 r. (fot. z zasobów Narodowego Archiwum Cyfrowego)
Szcze­gól­nym ro­dza­jem go­ści, któ­rzy wpraw­dzie nie by­li przyj­mo­wa­ni „na po­ko­jach”, ale mniej lub bar­dziej chęt­nie wi­dzia­ni, by­ła ko­lo­ro­wa zbie­ra­ni­na lu­dzi naj­róż­niej­sze­go au­to­ra­men­tu. Nie mo­gło wśród nich za­brak­nąć cho­dzą­cych po proś­bie że­bra­ków, któ­rym wpraw­dzie z re­gu­ły nie da­wa­no pie­nię­dzy, ale za to czę­sto­wa­no cie­płym po­sił­kiem, oraz Cy­ga­nów: w za­mian za po­myśl­ne wróż­by za­cho­dzą­ce do dwo­ru rom­skie ko­bie­ty otrzy­my­wa­ły odzież dla dzie­ci, poń­czo­chy czy ko­lo­ro­we chust­ki. Przy­jazd Cy­ga­nów wi­ta­ny był przez miej­sco­wą lud­ność z nie­uf­no­ścią, oba­wia­no się bo­wiem kra­dzie­ży, nie­mniej zda­rza­ło się czę­sto, że wła­ści­cie­le ma­jąt­ków po­zwa­la­li po­dró­żu­ją­cym Ro­mom na roz­bi­cie tym­cza­so­we­go obo­zu na na­le­żą­cych do fol­war­ku grun­tach, wie­dząc, że bar­dziej niż ob­cych win­ni się lę­kać oko­licz­nych miesz­kań­ców i fol­warcz­nych ro­bot­ni­ków, któ­rzy, mi­mo sto­so­wa­nia środ­ków za­po­bie­gaw­czych w po­sta­ci krat w oknach czy spo­rzą­dza­nia szcze­gó­ło­wych in­wen­ta­rzy, chęt­nie i czę­sto wy­cią­ga­li rę­kę po na­le­żą­cą do dwo­ru żyw­ność, drew­no na opał, na­czy­nia, na­rzę­dzia czy bie­li­znę. Re­la­tyw­nie rzad­ko na­to­miast się­ga­no po pie­nią­dze czy pre­cjo­za, po­nie­waż – jak pi­sze Ma­ja Ło­ziń­ska – „do­pie­ro ta­ka kra­dzież ucho­dzi­ła we wsi za po­waż­ny grzech z któ­re­go na­le­ży wy­spo­wia­dać się księ­dzu.”

Do dwo­ru let­nią po­rą za­glą­da­li też wę­drow­ni ar­ty­ści: ku­gla­rze, ko­mi­cy, lal­ka­rze i mi­mowie, wi­dy­wa­ni też na jar­mar­kach i od­pu­stach, sło­wem wszę­dzie tam, gdzie gro­ma­dzi­li się lu­dzie i moż­na by­ło li­czyć na więk­szy za­ro­bek. Ślicz­ne ak­to­recz­ki i po­nęt­ne tan­cer­ki sta­wa­ły się przy tej oka­zji nie­raz po­wo­dem oby­cza­jo­we­go skan­da­lu, a na­wet ru­iny ma­jąt­ku, gdy ja­kiś mło­dy pa­nicz tra­cił dla jed­nej z nich gło­wę i pie­nią­dze. Pod­czas gdy ka­wa­le­ro­wie wzdy­cha­li do owych fry­wol­nych ku­si­cie­lek, pan­ny pod­ko­chi­wa­ły się w dziel­nych wo­ja­kach: po odzy­ska­niu nie­pod­le­gło­ści, jak po­da­je Ło­ziń­ska, chęt­nie przyj­mo­wa­no bo­wiem na sa­lo­nach ofi­ce­rów woj­ska pol­skie­go – ich je­ździec­kie i strze­lec­kie umie­jęt­no­ści uroz­ma­ica­ły po­lo­wa­nia i roz­licz­ne kon­kur­sy, któ­re or­ga­ni­zo­wa­no w zie­miań­skich sie­dzi­bach ja­ko ro­dzaj wa­ka­cyj­nej roz­ryw­ki. A i sa­mi ofi­ce­ro­wie, czę­stokroć re­kru­tu­ją­cy się z niż­szych warstw spo­łecz­nych, cie­szy­li się moż­li­wo­ścią podnie­sie­nia swo­jej po­zy­cji dzię­ki „by­wa­niu” w zie­miań­skich do­mach.

Bibliografia:

Kał­wa, D. (2005) Pol­ska do­by roz­bio­rów i mię­dzy­wo­jen­na. W: A. Chwal­ba (red.) Oby­cza­je w Pol­sce. Od śre­dnio­wie­cza do cza­sów współ­cze­snych. War­sza­wa: PWN, ss. 221-336

La­to we dwo­rach na Zie­miach Wschod­nich [broszura] (1938) War­sza­wa: Sek­cja Tu­ry­sty­ki T-wa Ro­zwo­ju Ziem Wschod­nich

Ło­ziń­ska, M. (2010) W zie­miań­skim dwo­rze. Co­dzien­ność, oby­czaj, świę­ta, za­ba­wy. War­sza­wa: PWN

Mar­kow­ski, M.B. (1993) Oby­wa­te­le ziem­scy w wo­je­wódz­twie kie­lec­kim 1918-1939. Kiel­ce: Kie­lec­kie To­wa­rzy­stwo Nau­ko­we

Na­kwa­ska, K. (1843) Dwór wiej­ski. Dzie­ło po­świę­co­ne go­spo­dy­niom pol­skim, przy­dat­ne i oso­bom w mie­ście miesz­ka­ją­cym. Prze­ro­bio­ne z fran­cuz­kie­go pa­ni Aglaë Adan­son z wie­lu do­dat­ka­mi i zu­peł­nem za­sto­so­wa­niem do na­szych oby­czajów i po­trzeb, przez Ka­ro­li­nę z Po­toc­kich Na­kwa­ską, w 3 To­mach. Po­znań: Księ­gar­nia No­wa

Ro­ści­szew­ski, M. (pseud. B. Lon­dyń­ski) (1905) Księ­ga oby­czajów to­wa­rzy­skich. Ko­deks wy­pro­bo­wa­nych prze­pi­sów, po­rad i wska­zó­wek, tu­dzież od­po­wie­dzi prak­tycz­nych na py­ta­nia: Jak pro­wa­dzić dom świa­to­wy? Jak żyć z ludź­mi i zjed­ny­wać so­bie przy­ja­ciół? Jak się za­cho­wać w każ­dej oka­zyi ży­cia ro­dzin­ne­go i kor­po­ra­cyj­ne­go? Z kim żyć? Jak się ba­wić? Jak mó­wić? Jak się ubie­rać? i t.d. i t.d. Lwów-Zło­czów: na­kła­dem i dru­kiem księ­garni Wil­hel­ma Zu­ker­kan­dla

Schri­mer, M.K. (2012) Dwo­ry i dwor­ki w II Rzecz­po­spo­li­tej. War­sza­wa: Wyd. SBM

Żen­kie­wicz, J. (2008) Dwór pol­ski i je­go oto­cze­nie. Kre­sy Pół­noc­no-Wschod­nie. To­ruń: wyd. Adam Mar­sza­łek

Projekt, wykonanie, teksty i zdjęcia © Anna Stypuła
Wszystkie prawa zastrzeżone
adres: Lasochów 39 | kontakt mailowy: