Or­ga­ni­zo­wa­ne głów­nie na je­sie­ni i zi­mą, gdy zwie­rzy­na by­ła naj­tłust­sza i mia­ła naj­gęst­sze fu­tro, po­lo­wa­nia by­ły nie­od­łącz­nym ele­men­tem ży­cia w zie­miań­skim dwo­rze i – przy­naj­mniej dla nie­któ­rych – je­go naj­więk­szym uroz­ma­ice­niem. Ta wiel­ka szla­chec­ka na­mięt­ność by­ła za­ra­zem jed­nym z pod­sta­wo­wych wy­znacz­ni­ków przy­na­leż­no­ści sta­no­wej: aż do po­ło­wy XIX wie­ku szlach­cic na­wet nie mu­siał pro­sić o zgo­dę na tro­pie­nie czy na­ga­nia­nie zwie­rzy­ny na cu­dzych grun­tach. Sy­tu­acja zmie­ni­ła się po uwłasz­cze­niu chło­pów, kie­dy w Kró­le­stwie Pol­skim wpro­wa­dzo­ne zo­sta­je pra­wo ogra­ni­cza­ją­ce moż­ność urzą­dza­nia po­lo­wań do grun­tów na­le­żą­cych do oby­wa­te­la ziem­skie­go, ob­wa­ro­wu­jąc ją nad­to za­strze­że­niem, że ob­szar ta­ki mu­si li­czyć co naj­mniej 150 morg. I jak­kol­wiek zie­mia­nie mo­gli ubie­gać się o po­zwo­le­nie na or­ga­ni­zo­wa­nie ło­wów na po­lach czy w la­sach są­sia­da (oczy­wi­ście za je­go zgo­dą i sto­sow­ną opła­tą), pra­wo to utem­pe­ro­wa­ło nie­co szla­chec­ką fan­ta­zję. Ta­kie też by­ło za­mie­rze­nie usta­wo­daw­ców, za­nie­po­ko­jo­nych uszczu­pla­ją­cym się z każ­dym ro­kiem po­gło­wiem dzi­kich zwie­rząt, stąd do­dat­ko­wym ob­ostrze­niem wpro­wa­dzo­nym przez wła­dze car­skie by­ło na­ło­że­nie po­dat­ków na wła­ści­cie­li char­tów i oga­rów – od­po­wied­nio 5 i 15 ru­bli od psa rocz­nie – co w bu­dże­cie zie­miań­skie­go go­spo­dar­stwa, nie mo­gą­ce­go ko­rzy­stać już te­raz z dar­mo­wej pra­cy wło­ścian, by­ło kwo­tą zna­czą­cą. Nie zna­czy to jed­nak, by na wsku­tek wpro­wa­dze­nia tych ure­gu­lo­wań stan rze­czy uległ wy­raź­nej po­pra­wie, sko­ro au­to­rzy my­śliw­skich po­rad­ni­ków na­dal zgod­nie uty­ski­wa­li na „bar­ba­rzyń­stwo”, „łu­piez­two”, bez­myśl­ność i krót­ko­wzrocz­ność po­lu­ją­cych bez umia­ru ro­da­ków, usi­łu­ją­cych, jak zja­dli­wie ko­men­to­wał Mach­czyń­ski, „z ta­ką za­cię­to­ścią po­zbyć się zwie­rzy­ny, jak­by ja­kiej pla­gi egip­skiej”. Pol­skie la­sy, już w koń­cu XIX w. zu­bo­żo­ne nadmier­ną eks­plo­ata­cją i bra­kiem ra­cjo­nal­nej go­spo­dar­ki ło­wiec­kiej, prze­trze­bi­ła osta­tecz­nie Wiel­ka Woj­na: zwie­rzo­stan dzie­siąt­ko­wa­ny był za­rów­no przez cier­pią­cą głód lud­ność miej­sco­wą, jak i szu­ka­ją­ce­go pro­wian­tu oku­pan­ta. Tak­że tuż po pierw­szej woj­nie świa­to­wej po­lo­wa­nia or­ga­ni­zo­wa­no nie tyl­ko dla roz­ryw­ki, ale też dla uzu­peł­nie­nia za­pa­sów w spu­sto­szo­nych spi­żar­niach, a brak ure­gu­lo­wań praw­nych był w owym cza­sie przy­czy­ną nie­jed­nej he­ka­tom­by dzi­kich zwie­rząt. W re­zul­ta­cie za­sob­na jesz­cze przed 1914 r. w zwie­rzy­nę Kie­lec­czy­zna w po­cząt­kach lat dwu­dzie­stych dys­po­no­wa­ła za­le­d­wie ułam­kiem przed­wo­jen­ne­go po­gło­wia. Jak wspo­mi­na Je­rzy Jerz­ma­now­ski w owym cza­sie na grun­tach chłop­skich „nie tyl­ko je­leń, sar­na czy dzik sta­ły się rzad­ko­ścią, lecz na­wet sza­rak i ku­ro­pa­twa li­czy­ły się do oso­bli­wo­ści”. Nie­co le­piej by­ło na te­re­nach na­le­żą­cych do dwo­rów, jed­nak i tu po­trzeb­na by­ła prze­my­śla­na go­spo­dar­ka ło­wiec­ka, prze­wi­du­ją­ca m.in. do­kar­mia­nie zwie­rząt, urzą­dza­nie dlań ostoi, tę­pie­nie wa­łę­sa­ja­cych się ko­tów i psów czy wal­kę z kłu­sow­nic­twem, by prze­trze­bio­ny zwie­rzo­stan choć w czę­ści zo­stał od­bu­do­wa­ny. Sprzy­ja­ją­ce te­mu pro­ce­so­wi ure­gu­lo­wa­nia praw­ne po­ja­wi­ły się do­pie­ro w grud­niu 1927 ro­ku, kie­dy wpro­wa­dzo­no w ży­cie ujed­no­li­co­ne pra­wo ło­wiec­kie. Od tej chwi­li oby­wa­tel ziem­ski zwa­ny w usta­wie „wła­ści­cie­lem po­lo­wa­nia”, mógł wy­stą­pić o utwo­rze­nie ob­wo­du ło­wiec­kiego na wła­snych grun­tach, o ile dys­po­no­wał are­ałem nie mniej­szym niż 100 ha „cią­głej po­wierzch­ni”, mógł też wy­dzier­ża­wić ob­wód lub utwo­rzyć ob­wód wspól­ny z są­sia­dem na tych sa­mych wa­run­kach. Oma­wia­ne pra­wo za­bra­nia­ło po­lo­wa­nia z char­ta­mi i goń­czy­mi w ob­wo­dach o po­wierzch­ni mniej­szej niż dwa ty­sią­ce hek­ta­rów, a tak­że uży­wa­nia w cza­sie ło­wów tru­tek, wny­ków, po­trza­sków, sa­mo­strza­łów, le­pu czy do­łów-ostro­ko­łów. Wy­ją­tek czy­nio­no dla zwie­rząt uwa­ża­nych za szkod­ni­ki tj. wil­ków, kun, wydr, tchó­rzy, gro­no­sta­jów, ła­sic, ja­strzę­bi, kro­gul­ców, srok i wron, któ­re przez ca­ły rok wol­no by­ło zwal­czać każ­de­mu oby­wa­telowi tak­że przy uży­ciu wy­żej wy­mie­nio­nych me­tod, a w przy­pad­ku pta­ków do­zwo­lo­ne by­ło rów­nież nisz­cze­nie gniazd i wy­bie­ra­nie jaj oraz pi­skląt. Jed­no­cze­śnie wpro­wa­dzo­ne zosta­ły okre­sy ochron­ne dla sze­re­gu ga­tun­ków uzna­wa­nych za zwie­rzy­nę łow­ną oraz za­kaz po­lo­wań na żu­bry, bo­bry, ko­zi­ce, śwista­ki, czar­ne bo­cia­ny, sa­mi­ce i cie­lę­ta: ło­sia, je­le­nia, da­nie­la i sar­ny, ku­ry ba­żan­ta i głusz­ca, wresz­cie niedź­wie­dzi­ce od­cho­wu­ją­ce mło­de.

PolowaniePolowanie
Ze wspomnień myśliwego. Rysunek z książki „Rok polski” Z. Glogera
Ło­wy or­ga­ni­zo­wa­ne póź­ną je­sie­nią, w pa­ździer­ni­ku czy li­sto­pa­dzie by­ły, jak pi­sze Ma­ja Ło­ziń­ska, wiel­kim to­wa­rzy­skim wy­da­rze­niem, któ­re z na­masz­cze­niem przy­go­to­wy­wa­no z kil­ku­ty­go­dnio­wym wy­prze­dze­niem. Go­ści spra­sza­no bar­dzo wcze­śnie – już w po­ło­wie la­ta – roz­sy­ła­jąc ręcz­nie ilu­stro­wa­ne, rza­dziej dru­ko­wa­ne kar­ty (go­to­we za­pro­sze­nia moż­na by­ło bo­wiem ku­pić już w XIX-wiecz­nych skle­pach), opa­trzo­ne sto­sow­nym wier­szy­kiem czy sen­ten­cją. Cho­dzi­ło o to, by uprze­dzić in­ne dwo­ry i za­re­zer­wo­wać na czas urzą­dza­ne­go przez sie­bie po­lo­wa­nia oko­licz­ną strze­lec­ką eli­tę, od któ­rej cel­ne­go oka i pew­nej rę­ki za­le­żał wy­nik im­pre­zy, a tym sa­mym i pre­stiż or­ga­ni­za­to­ra. We­dle Mie­czy­sła­wa Mar­kow­skie­go w wo­je­wódz­twie kie­lec­kim w okre­sie mię­dzy­wo­jen­nym na za­szczyt­ne mia­no „pierw­szych strzelb” za­słu­ży­li so­bie Pa­weł hr. Po­toc­ki, An­drzej hr. Mor­stin, bra­cia Nie­mo­jew­scy, wresz­cie An­to­ni Gra­bow­ski z La­so­cho­wa.

Go­spo­darz po­lo­wa­nia z re­gu­ły nie brał w nim udzia­łu, a je­dy­nie pil­no­wał, by wszyst­ko prze­bie­ga­ło zgod­nie z pla­nem, a za­pro­sze­ni go­ście czu­li się w peł­ni usa­tys­fak­cjo­no­wa­ni. Ozna­cza­ło to w pierw­szej ko­lej­no­ści tro­skę o od­po­wied­nią li­czeb­ność zwie­rzy­ny – tam, gdzie go­spo­dar­ka ło­wiec­ka nie przy­no­si­ła po­żą­da­nych re­zul­ta­tów lub w ogó­le nie by­ła pro­wa­dza­na, za­so­by na­tu­ral­ne uzupeł­niano spro­wa­dza­jąc nie­raz ca­ły­mi wa­go­na­mi dzi­kie zwie­rzę­ta, któ­re wy­pusz­cza­no na wol­ność na ob­sza­rze, na któ­rym za­mie­rza­no zor­ga­ni­zo­wać ło­wy. Da­lej, każ­de uda­ne po­lo­wa­nie mu­sia­ło być tak­że do­brze za­pla­no­wa­ne, po­cząw­szy od wy­zna­cze­nia te­re­nu i sta­no­wisk strze­lec­kich, a skoń­czyw­szy na zwo­ła­niu męż­czyzn, któ­rzy mie­li na­ga­niać zwie­rzy­nę, i ko­biet, któ­rych za­da­niem by­ło ob­my­cie i wy­pa­tro­sze­nie ubi­tych zwie­rząt. Ko­niecz­ne by­ło tak­że usta­le­nie me­nu uro­czy­ste­go śnia­da­nia po­prze­dza­ją­ce­go ło­wy i ko­la­cji, któ­ra wraz z ba­lem mia­ła je wień­czyć. Ku­li­nar­ną opra­wę uzupeł­niał czę­sto nie­wiel­ki po­si­łek or­ga­ni­zo­wa­ny mię­dzy pę­dze­nia­mi, w cza­sie któ­rego my­śli­wi mo­gli się po­krze­pić go­rą­cym bi­go­sem i kie­lisz­kiem wód­ki, grze­jąc zzięb­nię­te koń­czy­ny przy roz­pa­lo­nym w środ­ku la­su ogni­sku. Wresz­cie, po­nie­waż ob­szar, na któ­rym or­ga­ni­zo­wa­no po­lo­wa­nie, od­da­lo­ny był od dwo­ru o kil­ka a na­wet kil­kanaście ki­lo­me­trów, za­cho­dzi­ła ko­niecz­ność do­wo­zu na miej­sce tak sa­mych uczest­ni­ków, jak i sprzę­tu, po po­lo­wa­niu zaś – ode­sła­nia do dwo­ru ubi­tej zwie­rzy­ny. Do te­go za­da­nia prze­zna­cza­no naj­czę­ściej li­nij­ki my­śliw­skie lub zwy­kłe, go­spo­dar­cze brycz­ki bądź li­nij­ki, wresz­cie Jad­gwa­ge­ny, zwa­ne w Wiel­ko­pol­sce po­low­ca­mi, sze­ścio­oso­bo­we, kan­cia­ste bry­ki, z do­cze­pio­ną z ty­łu dra­bin­ką słu­żą­cą do przy­tra­cza­nia upo­lo­wa­nej zwie­rzy­ny, któ­re tra­fi­ły na zie­mie pol­skie z Prus.

Re­zul­tat po­lo­wa­nia, któ­re po­tra­fi­ło roz­cią­gnąć się na tr­wa­ją­cą choć­by i ty­dzień im­pre­zę to­wa­rzy­ską, prze­cho­dzi dziś naj­śmiel­sze wy­obra­że­nia: dzie­siąt­ki ubi­tych za­ję­cy, dzi­ków czy sa­ren ukła­da­no w kunsz­tow­ne kom­po­zy­cje na go­łej zie­mi czy śnie­gu. Sze­re­gi ptac­twa, rzę­dy li­sów, wresz­cie po­tęż­ne cia­ła ło­si czy je­le­ni cze­ka­ły na otrą­bie­nie, tj. na ode­gra­nie na trąb­ce sy­gna­łu przyjęte­go tra­dy­cyj­nie dla da­ne­go ga­tun­ku zwie­rząt. Jak po­da­je Ma­ja Ło­ziń­ska w ma­jąt­ku Ja­ło­wiec­kich w la­tach 30. w cią­gu jed­ne­go dnia ło­wów, od świ­tu do zmro­ku, ustrze­lo­no 1600 sztuk zwie­rzy­ny, nie li­cząc przy tym mniej ce­nio­nych za­ję­cy czy ba­żan­tów. War­to bo­wiem wie­dzieć, że ów­cze­śni my­śli­wi sto­so­wa­li swe­go ro­dza­ju prze­licz­nik po­zwa­la­ją­cy na osza­co­wa­nie war­to­ści upo­lo­wa­nej zwie­rzy­ny. Pod­sta­wo­wą jed­nost­ką by­ła tu „sztu­ka zwie­rzy­ny”, na­zy­wa­na tak­że „sztu­ką strze­lec­ką”. Ekwi­wa­len­tem jed­nej sztu­ki strze­lec­kiej był za­jąc, ku­ro­pa­twa, słon­ka czy be­kas. Bóbr, ryś, je­leń al­bo łoś wart był 15 sztuk, ody­niec i niedź­wiedź – po 20, ro­gacz sar­ny i da­niel – 10, wil­ka la­tem li­czo­no za 5 sztuk, a zi­mą za 10, dro­pia (dziś już nie spo­ty­ka­ne­go) i głusz­ca wy­ce­nia­no na trzy sztu­ki, cie­trze­wia, ja­rząb­ka czy ba­żan­ta ra­cho­wa­no za dwie. Ubi­ta w cza­sie ło­wów zwie­rzy­na czę­ścio­wo wy­wo­żo­na by­ła przez uczest­ni­ków po­lo­wa­nia, a czę­ścio­wo zapeł­niała dwor­skie spi­żar­nie, sta­no­wiąc nie­ma­ły wkład w utrzy­ma­nie sa­mo­wy­star­czal­ne­go go­spo­dar­stwa zie­miańskiego. Na­dwyż­ki sprze­da­wa­no, jak po­da­je Ane­ta Du­da, wy­spe­cja­li­zo­wa­nym w sku­pie dzi­czy­zny fir­mom jak choć­by war­szaw­ska spół­ka „Bra­cia Pa­kul­scy”, któ­ra swo­im kon­tra­hen­tom sta­wia­ła szcze­gó­ło­we wy­mo­gi do­ty­czą­ce wa­run­ków prze­wo­zu to­wa­ru: ptac­two mia­ło być wy­pa­tro­szo­ne i wy­pcha­ne ja­łow­cem, ba­żan­ty i ku­ro­pa­twy owi­nię­te pa­pie­rem, a za­jące roz­pię­te po 10 sztuk na spe­cjal­nych ra­mach. W 1931 r., jak po­da­je au­tor­ka, ba­żan­ty sku­po­wa­no po 6 zł, za­jące – po 7,5 zł, a ku­ro­pa­twy – po 2,3 zł. Nie­ma­łą war­tość mia­ły fu­tra dra­pież­ni­ków, np. li­sów, gro­no­sta­jów czy wil­ków, z któ­rych szy­to cie­płe muf­ki i zi­mo­we okry­cia wierzch­nie. Ze skór dzi­ków z ko­lei spo­rzą­dza­no tor­by my­śliw­skie i sio­dła, twar­da ich szcze­ci­na zaś wy­ko­rzy­sty­wa­na by­ła przy pro­duk­cji szczo­tek do pa­sto­wa­nia obu­wia i do­brze spraw­dza­ła się w ro­li sło­mian­ki do wy­cie­ra­nia nóg. Pa­miąt­ką z uwień­czo­ne­go trium­fem po­lo­wa­nia by­ły wień­ce je­le­ni, ło­pa­ty ło­si, pa­rost­ki ko­złów, orę­ża dzi­ków, któ­re jak dziś pre­pa­ro­wa­no i umiesz­cza­no na drew­nia­nych tar­czach opa­trzo­nych sto­sow­ną da­tą. Wraz z li­ra­mi cie­trze­wi czy skó­ra­mi du­żych dra­pież­ni­ków tro­fea te zdo­bi­ły póź­niej sień dwo­ru, a czę­sto tak­że ścia­ny bi­blio­te­ki al­bo pa­lar­ni. W bo­gat­szych do­mach prze­zna­cza­no nań spe­cjal­ny po­kój na­zy­wa­ny my­śliw­skim, gdzie trzy­ma­no tak­że pie­czo­ło­wi­cie wy­eks­po­no­wa­ną broń pal­ną.

Polowanie par forcePolowanie par force
Polowanie konne w ordynacji hrabiego Alfreda Potockiego w Łańcucie (fot. z zasobów Narodowego Archiwum Cyfrowego)

Nie­zwy­kle uro­czy­sty­mi po­lo­wa­nia­mi by­ły or­ga­ni­zo­wa­ne 3 li­sto­pa­da, w dzień pa­tro­na my­śli­wych św. Hu­ber­ta, tzw. par­for­sy (od ang. par for­ce), kon­ne po­lo­wa­nia za tro­pio­ną zwie­rzy­ną, naj­czę­ściej li­sem, ści­ga­nym tak dłu­go, aż pa­dał z wy­czer­pa­nia. Tra­dy­cja ta, wy­wo­dzą­ca się z An­glii, zy­ska­ła w Pol­sce do­by dwu­dzie­sto­le­cia mię­dzy­wo­jen­ne­go wiel­ką po­pu­lar­ność, a roz­mach urzą­dza­nych u nas po­lo­wań w ni­czym nie ustę­po­wał ich bry­tyj­skim od­po­wied­ni­kom. Mniej li­czył się tu re­zul­tat, z de­fi­ni­cji nie tak osza­ła­mia­ją­cy jak po­lo­wa­nia z na­gan­ką, a bar­dziej pre­zen­ta­cja umie­jęt­no­ści je­ździec­kich uczest­ni­ków i wy­szko­le­nia psów, ła­cia­tych fo­xho­un­dów czy be­agle­’i obo­wiąz­ko­wo to­wa­rzy­szą­cych odzia­nym w czer­wo­ne fra­ki my­śli­wym. Te­go ro­dza­ju ło­wy, jak po­da­je Mar­kow­ski, or­ga­ni­zo­wa­no na kie­lec­czyź­nie w do­brach Nie­mo­jew­skich, za­pa­lo­nych my­śli­wych i ho­dow­ców psów. Po­dob­nie i wy­wo­dzą­cy się z par­for­su bieg my­śliw­ski, w któ­rym za­miast ży­we­go li­sa go­ni­ło się je­źdź­ca z przy­pię­tą do ra­mie­nia li­sią ki­tą, miał, we­dług Ło­ziń­skiej, wy­ka­zać już nie ta­lent ło­wiec­ki, ale zręcz­ność i bie­głość w opa­no­wa­niu kon­nej jaz­dy, w przy­pad­ku pań zaś sta­wał się nie­raz praw­dzi­wą re­wią mo­dy.

Pod­czas bar­dziej ka­me­ral­nych po­lo­wań uży­wa­no spe­cjal­nych po­jaz­dów – wo­zów pod­jaz­do­wych lub li­ni­jek my­śliw­skich, któ­rych kon­struk­cja po­zwa­la­ła na usa­dze­nie sze­re­gu męż­czyzn rzę­dem, bo­kiem do kie­run­ku jaz­dy. Róż­ni­ca mię­dzy wo­zem pod­jaz­do­wym a li­nij­ką my­śliw­ską, jak wy­ja­śnia Al­do­na Cho­le­wian­ka-Kru­szyń­ska, po­le­ga­ła na tym, że w tym pierw­szym sze­ro­kie sie­dze­nie mia­ło wy­so­kie opar­cie, co po­zwa­la­ło na roz­sa­dza­nie my­śli­wych tyl­ko z jed­nej stro­ny, na­to­miast li­nij­ka do­stęp­na by­ła dla pa­sa­że­rów z obu stron. Po­lo­wa­nie z pod­jaz­du po­le­ga­ło na spo­koj­nej i rów­nej je­ździe le­śną prze­cin­ką: zwie­rzy­na wi­dząc jed­no­staj­nie po­ru­sza­ją­cy się po­jazd, bra­ła go za chłop­ski wóz (ja­kim w okre­sie zi­mo­wym roz­wo­żo­no sia­no do pa­śni­ków) i za­miast ucie­kać, za­trzy­my­wa­ła się za­cie­ka­wio­na, ob­ser­wu­jąc ruch li­nij­ki. My­śli­wy, sie­dzą­cy naj­bli­żej ko­zła, wy­pa­trzyw­szy zwie­rzę, spo­koj­nie opusz­czał po­jazd i od­da­wał strzał, po któ­rym sia­dał na koń­cu ław­ki, ca­ła ko­lej­ka zaś prze­su­wa­ła się do przo­du, tak, by za każ­dym ra­zem strze­lał ten, kto sie­dział na sa­mym prze­dzie. W zi­mie przy te­go ro­dza­ju po­lo­wa­niach ko­rzy­sta­no z sań, któ­re od zwy­kłych róż­ni­ły się tym, że – po­dob­nie jak li­nij­ka my­śliw­ska – mia­ły sie­dze­nia usta­wio­ne bo­kiem. Dba­no też oto, aby przed po­lo­wa­niem od­piąć od koń­skiej uprzę­ży dzwon­ki.

Sa­ni uży­wa­no do po­lo­wa­nia nie tyl­ko na zwie­rzy­nę pło­wą, ale tak­że na cie­trze­wie, za­ją­ce i li­sy. W tym ostat­nim wy­pad­ku po­jazd stop­nio­wo za­cie­śniał du­że ko­ło wo­kół upa­trzo­nej zwie­rzy­ny. Zwie­rzę w tym cza­sie przy­zwy­cza­ja­ło się do wi­do­ku in­tru­zów, tak, że kie­dy sa­nie znaj­do­wa­ły się wy­star­cza­ją­co bli­sko, je­den z my­śli­wych al­bo strze­lał wprost z mia­ro­wo ja­dą­cych sa­nek al­bo ze­ska­ki­wał z po­jazdu i nie­ru­cho­miał, sa­me zaś sa­nie je­cha­ły da­lej, by zmy­lić uwa­gę ce­lu, któ­ry po krót­kiej chwi­li pa­dał tra­fio­ny strza­łem. Od­mia­ną te­go ro­dza­ju ło­wów by­ło po­lo­wa­nie z char­ta­mi – prze­bie­ga­ło ono po­dob­nie do wy­żej opi­sa­ne­go, ale za­miast strze­lać do li­sa my­śli­wi, zna­la­zł­szy wy­star­cza­ją­co bli­sko zwie­rzy­ny, wy­pusz­cza­li ukry­te do tej po­ry pod ba­ra­ni­cą psy, po czym ru­sza­li za ni­mi, by ode­brać im zdo­bycz nim zo­sta­nie ona roz­szar­pa­na na strzę­py. Z char­ta­mi po­lo­wa­no jed­nak naj­czę­ściej na za­ją­ce – roz­ryw­ka ta, po­pu­lar­na na zie­miach pol­skich jesz­cze w po­cząt­kach XIX w., stop­nio­wo tra­ci­ła swo­ich zwo­len­ni­ków, aż w koń­cu, w po­sta­ci barw­ne­go re­lik­tu prze­szło­ści, za­cho­wa­ła się je­dy­nie w do­brach Nie­mo­jew­skich. Wa­run­kiem sa­tys­fak­cji z ta­kich ło­wów by­ło po­sia­da­nie do­sko­na­le wy­szko­lo­nych, do­świad­czo­nych i zgra­nych ze so­bą psów, char­ty bo­wiem rzad­ko wy­pusz­cza­no na zdo­bycz w po­je­dyn­kę – efek­tyw­ność jed­ne­go psa by­ła da­le­ko mniej­sza niż dwóch czy trzech osob­ni­ków. Uni­ka­no też wy­ru­sza­nia na ło­wy z char­ta­mi, któ­re nie zna­ły się i nie umia­ły ze so­bą współ­pra­co­wać: psy z jed­nej smy­czy, tj. po­łą­czo­ne rze­mie­niem w ten spo­sób, by moż­na by­ło jed­nym po­cią­gnię­ciem zwol­nić je wszyst­kie jed­no­cze­śnie, sta­no­wić mu­sia­ły do­bo­ro­wą dru­ży­nę. My­śli­wiec po­lu­ją­cy z char­ta­mi mu­siał mieć tak­że do­bre­go ko­nia, przy czym, jak in­stru­uje Re­wień­ski, „nie na­le­ży się na­wet ubie­gać o wiel­ką szyb­kość w ko­niu, gdyż tu nie cho­dzi wca­le o do­ści­gnie­nie w bie­gu char­tów lub zwie­rza, ale tyl­ko o to, aby po­ści­gu nie tra­cić z oczu”. Ce­lem po­lo­wa­nia z char­ta­mi nie by­ło więc po­zy­ska­nie zwie­rzy­ny (ta bo­wiem czę­sto zosta­wała przez psy roz­szar­pa­na na strzę­py, jak­kol­wiek skłon­ność char­ta do roz­ry­wa­nia zdo­byczy uwa­ża­na by­ła za po­waż­ną wa­dę, po czę­ści przy­naj­mniej wy­ni­ka­ją­cą z nie­pra­wi­dło­we­go uło­że­nia), lecz upa­ja­nie się wi­do­kiem uga­nia­ją­cych się za sza­ra­kiem psów, gdzie szyb­kość i zwrot­ność char­ta by­ła tak sa­mo waż­na jak je­go in­te­lekt i umie­jęt­ność prze­wi­dy­wa­nia.

O po­lo­wa­niach z char­ta­mi moż­na po­czy­tać na stro­nach Klu­bu Char­ta w Pol­sce i Klu­bu Char­ta Pol­skie­go

In­nym ro­dza­jem po­lo­wań z psa­mi, któ­ry w dru­giej po­ło­wie XIX w. tra­ci na po­pu­lar­no­ści, są ło­wy z oga­ra­mi, czy­li – jak ob­ja­śnia cy­to­wa­ny wy­żej au­tor – psa­mi idą­cy­mi tro­pem zwie­rzy­ny i go­nią­cy­mi ją gło­sem. Po­lo­wa­nia ta­kie Re­wień­ski wspo­mi­na z nie­skry­wa­ną no­stal­gią: „Któż z my­śli­wych, zwłasz­cza daw­niej­szej da­ty, nie znał uro­ku po­lo­wa­nia z oga­ra­mi w kniei, w pięk­ne, ci­che, nie­co mgli­ste dni póź­nej je­sie­ni, kie­dy dźwięk trąb­ki bu­dził echa, a las ca­ły grał dziw­ną mu­zy­ką zmię­sza­nych gło­sów kil­ku sfór oga­rów? Wpraw­ne ucho my­śli­we­go umia­ło odróż­nić, czy psy go­nią za­ją­ca, czy li­sa, to po prze­ry­wa­nem, a po­tem na­gle oży­wia­ją­cem się gra­niu psów, al­bo po cią­głym, rów­nym, ale za­żar­tym go­nie. Trąb­ka gra­ła, psy gra­ły, las ca­ły im od­po­wia­dał”, a strzel­cy roz­sta­wie­ni na do­wol­nie wy­bra­nych sta­no­wi­skach, naj­le­piej na tzw. prze­smy­kach, czy­li ścież­kach, któ­rymi zwy­kły cha­dzać w le­sie dzi­kie zwie­rzęta, cze­ka­li na po­ja­wie­nie się umy­ka­ją­cej przed obła­wą zwie­rzy­ny… Pięk­ny, me­lo­dyj­ny głos goń­czych, u niektó­rych osob­ni­ków wy­so­ki, po­dob­ny do dźwię­ku dzwon­ków, u in­nych ni­ski, ba­so­wy, ce­nio­no na rów­ni z czu­łym wę­chem i wy­trwa­ło­ścią (do­bry ogar wi­nien był iść tro­pem na­wet kil­ka, a by­wa­ło i kil­kanaście go­dzin). Po­ja­wia­ją­ce się u Re­wień­skiego po­rów­na­nie uja­da­nia goń­czych z mu­zy­ką by­naj­mniej nie jest uczy­nio­ne na wy­rost: ama­to­rzy po­lo­wań z oga­ra­mi tak do­bie­ra­li swo­je psy, by – jak pi­sze Kor­sak – „gło­sy ich two­rzy­ły dźwięcz­ne akor­dy, da­jąc prócz emo­cji i es­te­tycz­ną roz­kosz uszom my­śli­wych.”

Schemat polowaniaSchemat polowania
Schemat polowania. Rysunek z książki „Rok myśliwego” W. Korsaka

Kres po­lo­wa­niom z oga­ra­mi czy char­ta­mi przy­nio­sły wspo­mnia­ne na po­cząt­ku roz­dzia­łu zmia­ny spo­łecz­no-go­spo­dar­cze, jak rów­nież udo­sko­na­le­nie i roz­po­wszech­nie­nie bro­ni pal­nej, któ­re wraz ze spad­kiem po­gło­wia gru­bej zwie­rzy­ny wpły­nę­ło na zmia­nę sty­lu po­lo­wań i do­pro­wa­dzi­ło w XIX stu­le­ciu do na­głe­go wzro­stu po­pu­lar­no­ści wy­żłów, zwa­nych też le­gaw­ca­mi (bo też po­cząt­ko­wo wy­sta­wia­ły ptac­two przy­le­ga­jąc do zie­mi, tak, aby nie spło­szyć upa­trzo­nej zwie­rzy­ny, któ­rą my­śli­wi przy­kry­wa­li na­stęp­nie z gó­ry sie­cią, zgar­nia­jąc po kil­ka-kil­kanaście pta­ków na raz; w ten spo­sób po­lo­wa­no na prze­piór­ki jesz­cze na po­cząt­ku XX w.). Ich za­da­niem by­ło tro­pie­nie i wy­pła­sza­nie dzi­kie­go ptac­twa, a na­stęp­nie od­naj­dy­wa­nie strą­co­nej w lo­cie zdo­by­czy. Naj­więk­szym po­wo­dze­niem wśród my­śli­wych cie­szy­ły się tu cie­trze­wie, be­ka­sy, ba­żan­ty, ku­ro­pa­twy, głusz­ce (rzad­kie na zie­miach pol­skich już w dru­giej po­ło­wie XIX w., a wi­dy­wa­ne, jak po­da­je Ku­row­ski, nie­mal wy­łącz­nie w Gó­rach Świę­to­krzy­skich), ja­rząb­ki i kacz­ki. Na te ostat­nie po­lo­wa­no, jak pi­sze Żen­kie­wicz, nie­mal ca­ły rok, naj­chęt­niej jed­nak póź­nym la­tem i je­sie­nią, kie­dy pta­ki, szy­ku­jąc się do od­lo­tu, na­bie­ra­ły tu­szy (jak­kol­wiek nie­cier­pli­wi my­śli­wi za­czy­na­li ło­wy na kacz­ki już od poło­wy lip­ca, za­sa­dza­jąc się na nie­lot­ne jesz­cze mło­de). Na ło­wy wy­ru­sza­no w po­je­dyn­kę z nie­odzow­nym wy­żłem przy bo­ku, lub w więk­szym to­wa­rzy­stwie, któ­re roz­sta­wio­ne po sta­wo­wych gro­blach czy nad brze­giem je­zio­ra cze­ka­ło cier­pli­wie na mo­ment wy­pło­sze­nia ptac­twa z szu­wa­rów, w któ­rym to od­da­wa­no dłu­gą ka­no­na­dę strza­łów, trze­biąc wzla­tu­ją­ce sta­do. Wio­sną z ko­lei wa­bio­no ka­czo­ry, umiesz­cza­jąc na sta­wie ży­wą kacz­kę (tzw. kre­ku­chę) uwią­za­ną do za­to­pio­ne­go w wo­dzie cię­żar­ku, któ­ra swo­im roz­pacz­li­wym kwa­ka­niem przy­cią­ga­ła nie­ostroż­nych „absz­ty­fi­kan­tów” – cel po­lo­wa­nia. Na wa­bia po­lo­wa­no rów­nież na cie­trze­wie – w tym wy­pad­ku uży­wa­no nie ży­we­go pta­ka, lecz je­go ma­kie­ty, tzw. bał­wa­na. Ku­kłę wy­ko­ny­wa­no z ka­wał­ka czar­ne­go, lśnią­ce­go suk­na wy­pcha­ne­go sło­mą czy sia­nem, na­szy­wa­jąc nań w od­po­wied­nich miej­scach bia­łe pa­sy i pod­ogo­nie, do­sztu­ko­wu­jąc czer­wo­ne brwi z ma­te­ria­łu lub ka­wał­ka la­ku, wresz­cie do­cze­pia­jąc ogon praw­dzi­we­go pta­ka. „Zwra­cać trze­ba uwa­gę – po­uczał Kor­sak, – by bał­wan miał garb do­sta­tecz­nie wy­pu­kły i szy­ję krót­ką, wcią­gnię­tą, co u cie­trze­wia ozna­cza stan spo­ko­ju i bez­pie­czeń­stwa.” Go­to­wą ku­kłę my­śli­wy umiesz­czał na drze­wie, sam zaś za­cza­jał się w po­bli­skim sza­ła­sie. W tym cza­sie na­ga­nia­cze pło­szy­li oko­licz­ne pta­ki, któ­re szu­ka­jąc bez­piecz­ne­go miej­sca, zla­ty­wa­ły na drze­wa sto­ją­ce w są­siedz­twie spo­koj­nie sie­dzą­ce­go bał­wa­na, dzię­ki cze­mu ła­two by­ło je ustrze­lić. W XIX stu­le­ciu chęt­nie ło­wio­no tak­że drob­ne ptac­two, któ­re dziś nie przy­cią­gnę­ło­by uwa­gi żad­ne­go my­śli­we­go: go­łę­bie grzy­wa­cze, tur­kaw­ki, pasz­ko­ty, kwi­czo­ły, szpa­ki, a na­wet skow­ron­ki, zię­by i trzna­dle. Ów pta­si dro­biazg Ku­row­ski ra­dził wa­bić na… pusz­czy­ka: oswo­jo­ną so­wę sa­dza­no na pa­li­ku, do któ­rego przy­wią­zy­wa­no ją rze­mie­niem, i cze­ka­no, aż zle­cą się doń oko­licz­ne pta­ki „czy­li to dla ja­ko­we­goś nad oso­bliw­szą [jej] po­sta­cią za­sta­no­wie­nia, czy­li bar­dziej dla wro­dzo­nej ku [niej] zło­ści lub an­ty­pa­tyi.” Uzu­peł­nie­niem tej me­to­dy był lep przy­go­to­wy­wa­ny z ja­gód je­mio­ły, któ­rym sma­ro­wa­no tycz­ki wbi­ja­ne do­oko­ła uwię­zio­ne­go na pa­li­ku pusz­czy­ka: przy­la­tu­ją­ce pta­ki sia­da­ły na nich i al­bo przy­kle­ja­ły się do pa­ty­ków, al­bo ze skle­jo­ny­mi pió­ra­mi spa­da­ły na zie­mię, gdzie dro­gę uciecz­ki za­sta­wia­no im ni­ski­mi siat­ka­mi.

Prócz wy­mie­nio­nych ro­dza­jów po­lo­wań ist­nia­ły i in­ne, a by­ło ich mnó­stwo. I tak na przy­kład my­śli­wi za­cza­ja­li się na niedź­wie­dzie w bar­ło­gu i dzi­ki w owsie; wa­bi­li ło­sie i je­le­nie na ry­ko­wi­skach; wy­pra­wia­li się z jam­ni­ka­mi (zwa­ny­mi z nie­miec­ka tak­sa­mi) na bor­su­ki i li­sy (psy wpusz­cza­no do upa­trzo­nej no­ry, a na­stęp­nie ko­pa­no w miej­scu, z któ­rego do­cho­dzi­ły od­gło­sy psie­go uja­da­nia i wal­ki); tro­pi­li ry­sie, ku­ny i gro­no­sta­je oraz cza­to­wa­li na wy­dry; wresz­cie strze­la­li do zwa­bio­nych wy­ciem lub pa­dli­ną wil­ków (w mię­dzy­woj­niu bar­dzo już nie­licz­nych). Na te ostat­nie po­lo­wa­no tak­że z fla­dra­mi, czy­li sznu­ra­mi z ja­skra­wo­czer­wo­ny­mi cho­rą­giew­ka­mi, któ­re roz­wie­sza­no wo­kół wy­tro­pio­nej wa­ta­hy – zwie­rzę­ta ba­ły się prze­kro­czyć wy­zna­czo­ną w ten spo­sób gra­ni­cę, co znacz­nie uła­twia­ło zor­ga­ni­zo­wa­nie obła­wy. W XIX w., gdy – jak po­da­je Kor­sak – na po­łu­dnio­wych zie­miach pol­skich wy­stę­po­wa­ła jesz­cze krót­ko­no­ga, ru­da­wa i śmiel­sza od pół­noc­nej od­mia­na wil­ków, na wy­głod­nia­łe wil­cze sta­da po­lo­wa­no z iście szla­chec­ką fan­ta­zją. Otóż zi­mo­wą no­cą my­śli­wi sia­da­li z pro­się­ciem do sań, za któ­rymi w od­le­gło­ści 15 m cią­gnię­to wy­pcha­ny sia­nem wo­rek lub pęk gro­cho­win. „Uci­ska­jąc” pro­sia­ka (we­dle słów Kor­saka „zwy­kle du­że­go, by się szyb­ko nie mę­czył”) zmu­sza­no go do ża­ło­sne­go kwi­ku wa­bią­ce­go dra­pież­ni­ki, któ­re, bio­rąc gro­cho­winy za pro­się, tra­fia­ły pro­sto pod lu­fy my­śliw­skich strzelb. Po­lo­wa­nie ta­kie by­ło wi­do­wi­sko­we i nie­bez­piecz­ne – by­wa­ło, że wil­ki rzuca­ły się na ko­nie, to­też przed wy­ru­sze­niem na ło­wy na­le­ża­ło za­bez­pie­czyć koń­skie szy­je skó­rza­ną płach­tą, a chra­py ob­wią­zać szma­ta­mi, by nie do­cie­rał do nich wil­czy za­pach. Zwy­czaj ten prak­ty­ko­wa­no w nie­któ­rych stro­nach jesz­cze w mię­dzy­woj­niu, z mniej­szym jed­nak po­wo­dze­niem, wil­ki by­ły bo­wiem mniej już licz­ne i nie tak zu­ch­wa­łe.

Nie moż­na też za­po­mi­nać o za­ją­cach. W dwu­dzie­sto­le­ciu mię­dzy­wo­jen­nym obo­wią­zy­wa­ły trzy spo­so­by po­lo­wa­nia na sza­ra­ki: in­dy­wi­du­al­ny, „na po­my­ka”, oraz gru­po­we: „ko­cioł” i „s(z)tre­ifa”. Obec­nie za­ka­za­ne ło­wy „na po­my­ka”, pod­czas któ­rych my­śli­wy wraz z to­wa­rzy­szą­cym mu psem prze­mie­rzał sa­mot­nie po­le strze­la­jąc do podry­wa­ją­cych się do bie­gu za­ję­cy, pro­wa­dzi­ły do znacz­ne­go spad­ku po­gło­wia sa­mic, ma­ją­cych w zwy­czaju dłu­żej cze­kać w ukry­ciu niż sam­ce i pry­skać tuż spod nóg łow­cy, sta­no­wiąc przez to ła­twy dla nie­go cel. Wy­ma­ga­ją­cy udzia­łu na­ga­nia­czy „ko­cioł” po­legał z ko­lei na po­wol­nym za­cie­śnia­niu krę­gu przez uczest­ni­ków po­lo­wa­nia i strze­la­niu do wy­pła­sza­nych tym spo­so­bem sza­ra­ków. Gdy pro­mień ko­ła zmniej­szył się do ok. 200 m, do je­go środ­ka wcho­dzi­ła na­gan­ka, po­zo­sta­ją­cy zaś na sta­no­wi­skach my­śli­wi ce­lo­wa­li do zwie­rzy­ny wy­bie­ga­ją­cej na ze­wnątrz okrę­gu. W ulu­bio­nej przez zie­mian „stre­ifie”, zwa­nej tak­że ła­wą cze­ską, my­śli­wi szli zwar­tym sze­re­giem, wy­prze­dza­nym po bo­kach przez na­ga­nia­czy cią­gną­cych wzdłuż osi mar­szu siat­ki, unie­moż­li­wia­ją­ce zwie­rzy­nie wy­do­sta­nie się z obła­wy. Ta me­to­da po­lo­wa­nia, jak pi­sze Jerz­ma­now­ski, umoż­li­wia­ła na za­sob­nych grun­tach dwor­skich uzy­ska­nie fan­ta­stycz­nych w do­bie mię­dzy­wo­jen­nej Pol­ski roz­kła­dów do­cho­dzą­cych do ty­sią­ca sza­ra­ków. „By­ły to wy­ni­ki efek­tow­ne – przy­zna­je au­tor – lecz po­lo­wa­nie przy­po­mi­na­ło jat­kę.”

Akcesoria myśliwskienaAkcesoria myśliwskiezwa
Część ekspozycji poświęcona łowiectwu
Prze­rwę w ło­wach ro­bio­no w ma­ju i w czerw­cu, kie­dy – cy­tu­jąc Ku­row­skie­go – „wszyst­ko lę­że i wy­lę­ga”, wy­ją­tek ro­biąc dla uwa­ża­nych za szkod­ni­ki dra­pież­nych pta­ków i zwie­rząt (głów­nie ja­strzę­bi i li­sów, da­lej: ła­sic, kun i tchó­rzy, któ­re Win­cen­ty Pol ra­dzi tro­pić „ma­łe­mu my­śli­we­mu”, wresz­cie „swoj­skich ko­tów, któ­re to ostat­nie – jak pi­sze Ku­row­ski – w tym cza­sie ze wsiów na po­le wy­cho­dzą i mło­dy płód tak za­ję­cy jak i ku­ro­patw, jed­nem sło­wem, co tyl­ko na­po­tka­ją za­gry­za­ją”; nie ko­niec jed­nak na tym, bo­wiem Sztolc­man wy­dłu­ża li­stę „za­słu­gu­ją­cych na tę­pie­nie” ga­tun­ków o bor­su­ki, wy­dry, żbi­ki, wie­wiór­ki [niszczące jaja ptaszków owadożernych], or­ły, bie­li­ki, ry­bo­ło­wy, so­ko­ły, ka­nie, błot­nia­ki, wro­ny, sro­ki i sój­ki). Au­to­rzy po­rad­ni­ków zgod­nie uwa­ża­li te mie­sią­ce za naj­lep­szy – i naj­wyż­szy – czas na ukła­da­nie mło­dych psów my­śliw­skich.

Ło­wy uzna­wa­no po­wszech­nie za roz­ryw­kę ty­leż go­dzi­wą, co po­ży­tecz­ną, a na­wet nie po­zba­wio­ną po­ten­cja­łu wy­cho­waw­cze­go, bo­wiem, jak pi­sał Ku­row­ski, po­lo­wa­nie „w przy­zwo­itych gra­ni­cach wy­ko­ny­wa­ne, oprócz przy­jem­no­ści ja­kie mi­ło­śni­kom my­śliw­stwa spra­wia, ma jesz­cze tę za­le­tę, że zdro­wie char­tu­je, do zno­sze­nia nie­wy­gód przy­zwy­cza­ja, wstrzy­mu­je od znie­wie­ścia­ło­ści, nad­to wpra­wia mło­dzież do od­wa­gi; wzmac­nia si­ły po­wo­du­jąc ko­niecznie do ru­chu, oży­wia ima­gi­na­cyą roz­ma­ito­ścią przedmio­tów i po­krze­pia umysł nie­win­no­ścią za­ba­wy na ogrom­nym te­atrze przy­ro­dze­nia”. Dzi­wić za­tem nie po­win­no, że w ło­wach uczest­ni­czy­li nie tyl­ko do­ro­śli, ale i dzie­ci – kil­ku­let­ni nie­raz chłop­cy, któ­rzy, gdy nie­co podro­śli, tj. po osią­gnię­ciu 10–11 ro­ku ży­cia, do­sta­wa­li na Gwiazd­kę swo­ją pierw­szą, wy­cze­ka­ną wia­trów­kę. Do­ro­śli męż­czyź­ni nie­mniej by­li pod­eks­cy­to­wa­ni, po­rów­nu­jąc swo­ją broń ze strzel­bą są­sia­da, wy­chwa­la­jąc za­le­ty jed­nej, a ga­niąc nie­do­stat­ki dru­giej. Jesz­cze do po­ło­wy XIX wie­ku uży­wa­no bro­ni na­bi­ja­nej od przo­du, co wy­ma­ga­ło no­sze­nia z so­bą peł­ne­go oprzy­rzą­do­wa­nia ko­niecznego do za­ła­do­wa­nia strzel­by: pro­chow­nic, za­pal­ni­ków, spło­nek, kap­sli. Od­da­nie strza­łu by­ło więc skom­pli­ko­wa­ne, deszcz zaś, któ­ry po­wo­do­wał za­wil­go­ce­nie pro­chu i kap­sli, nie­od­mien­nie ozna­czał ko­niec po­lo­wa­nia. Do­pie­ro w dru­giej po­ło­wie wie­ku XIX po­ja­wia się broń ła­do­wa­na od ty­łu, co po­zwa­la na po­ko­na­nie wy­żej wy­mie­nio­nych trud­no­ści. Wy­so­kiej ja­ko­ści du­bel­tów­ka, jak an­giel­skiej pro­duk­cji strzel­by firm „Hol­land-Hol­land” czy „Pur­dey”, by­wa­ła w la­tach mię­dzy­wo­jen­nych war­ta ty­le co do­bry sa­mo­chód, a na­wet i kil­ka ra­zy wię­cej. Na Kie­lec­czyź­nie, jak wspo­mi­na Je­rzy Jerz­ma­now­ski, je­dy­nym po­sia­da­czem ta­kie­go ra­ry­ta­su aż do wy­bu­chu II woj­ny świa­to­wej był ad­wo­kat Ko­cza­now­ski. Za swo­ją dwu­rur­kę „Hol­land-Hol­land” mu­siał za­pła­cić sie­dem ty­się­cy zło­tych, rów­no­war­tość sied­miu mor­gów ży­znej zie­mi. Ewen­tu­al­nych na­byw­ców znie­chę­ca­ła tak­że po­li­ty­ka fir­my, któ­ra sprze­da­wa­ła swo­je strzel­by wy­łącz­nie pa­ra­mi, wy­cho­dząc z za­ło­że­nie, że je­śli „ko­go stać na tak dro­gą fu­zję ten dla swych po­trzeb ło­wiec­kich utrzy­mu­je strzel­ca, któ­ry na­bi­ja dru­gą broń, kie­dy z pierw­szej my­śli­wy od­da­je strzał”. Za­sob­ność kie­sze­ni ama­to­rów po­lo­wań, in­dy­wi­du­al­ne upodo­ba­nia, a czę­sto i wie­lo­let­nie przy­zwy­cza­je­nia prze­kła­da­ły się na roz­ma­itość ty­pów bro­ni, ja­kich uży­wa­no pod­czas ło­wów – „od no­wo­cze­snych strzelb aż po flin­ty na proch dym­ny”.

Bibliografia:

Cho­le­wian­ka-Kru­szyń­ska, A. (2004) Pol­skie dwor­skie za­przę­gi my­śliw­skie i po­jaz­dy kon­ne uży­wa­ne do po­lo­wań w XIX i pierw­szej po­ło­wie XX wie­ku. W: Dwór Pol­ski. Zja­wi­sko hi­sto­rycz­ne i kul­tu­ro­we.

Ma­te­ria­ły VII Se­mi­na­rium. War­sza­wa: Sto­wa­rzy­sze­nie Hi­sto­ry­ków Sztu­ki, ss. 269-290

Du­da, A. (2015) Po­je­dzie­my na łów, na łów, to­wa­rzy­szu mó­j…” Aspek­ty zie­miań­skiej kul­tu­ry ło­wiec­kiej lat 1850 – 1939 utrwa­lo­ne w ar­chi­wach ro­do­wych i pa­mięt­ni­kach. W: Ze­szy­ty Ka­li­skie­go To­wa­rzy­stwa Przy­ja­ciół Nauk, nr 15 „Zie­miań­stwo”, ss. 23–45

Jerz­ma­now­ski, J. (1987) Wśród my­śli­wych przed pół­wie­kiem. War­sza­wa: Czy­tel­nik

Kor­sak, W. (1922) Rok my­śli­we­go. Rzecz dla my­śli­wych i mi­ło­śni­ków przy­ro­dy. Po­znań: Książ­ni­ca Na­ro­do­wa M. Nie­mier­kie­wi­cza i Sp. i Wiel­ko­pol­ska Księ­gar­nia Na­kła­do­wa K. Rze­pec­kie­go

Ku­row­ski, W. (1865) My­śliw­stwo w Pol­sce i Li­twie. Po­znań: J. K. Żu­pań­ski

Ło­ziń­ska, M. (2010) W zie­miań­skim dwo­rze. Co­dzien­ność, oby­czaj, świę­ta, za­ba­wy. War­sza­wa: PWN

Mach­czyń­ski, K. (1897) W po­lu i w kniei. Z te­ki my­śli­we­go. War­sza­wa: Na­kład Księ­gar­ni M.A. Wi­zbe­ka

Mar­kow­ski, M.B. (1993) Oby­wa­te­le ziem­scy w wo­je­wódz­twie kie­lec­kim 1918-1939. Kiel­ce: Kie­lec­kie To­wa­rzy­stwo Nau­ko­we

Pol, Win­cen­ty (1912) Rok my­śliw­ca. Lwów: W. Zuc­ker­kan­del (I wyd. 1870)

Re­wień­ski, S. (1893) Pies, je­go ga­tun­ki, ras­sy, wy­chów, utrzy­ma­nie, użyt­ki, ukła­da­nie, cho­ro­by i ich le­cze­nie. War­sza­wa: Ge­be­th­ner i Wolff

Schri­mer, M.K. (2012) Dwo­ry i dwor­ki w II Rzecz­po­spo­li­tej. War­sza­wa: Wyd. SBM

Sztolc­man, J. (1920) Ło­wiec­two. Po­dręcz­nik dla szkół le­śnych i rol­ni­czych. War­sza­wa: Wyd. M. Arc­ta

Żen­kie­wicz, J. (2008) Dwór pol­ski i je­go oto­cze­nie. Kre­sy Pół­noc­no-Wschod­nie. To­ruń: wyd. Adam Mar­sza­łek

 

Projekt, wykonanie, teksty i zdjęcia © Anna Stypuła
Wszystkie prawa zastrzeżone
adres: Lasochów 39 | kontakt mailowy: