Organizowane głównie na jesieni i zimą, gdy zwierzyna była najtłustsza i miała najgęstsze futro, polowania były nieodłącznym elementem życia w ziemiańskim dworze i – przynajmniej dla niektórych – jego największym urozmaiceniem. Ta wielka szlachecka namiętność była zarazem jednym z podstawowych wyznaczników przynależności stanowej: aż do połowy XIX wieku szlachcic nawet nie musiał prosić o zgodę na tropienie czy naganianie zwierzyny na cudzych gruntach. Sytuacja zmieniła się po uwłaszczeniu chłopów, kiedy w Królestwie Polskim wprowadzone zostaje prawo ograniczające możność urządzania polowań do gruntów należących do obywatela ziemskiego, obwarowując ją nadto zastrzeżeniem, że obszar taki musi liczyć co najmniej 150 morg. I jakkolwiek ziemianie mogli ubiegać się o pozwolenie na organizowanie łowów na polach czy w lasach sąsiada (oczywiście za jego zgodą i stosowną opłatą), prawo to utemperowało nieco szlachecką fantazję. Takie też było zamierzenie ustawodawców, zaniepokojonych uszczuplającym się z każdym rokiem pogłowiem dzikich zwierząt, stąd dodatkowym obostrzeniem wprowadzonym przez władze carskie było nałożenie podatków na właścicieli chartów i ogarów – odpowiednio 5 i 15 rubli od psa rocznie – co w budżecie ziemiańskiego gospodarstwa, nie mogącego korzystać już teraz z darmowej pracy włościan, było kwotą znaczącą. Nie znaczy to jednak, by na wskutek wprowadzenia tych uregulowań stan rzeczy uległ wyraźnej poprawie, skoro autorzy myśliwskich poradników nadal zgodnie utyskiwali na „barbarzyństwo”, „łupieztwo”, bezmyślność i krótkowzroczność polujących bez umiaru rodaków, usiłujących, jak zjadliwie komentował Machczyński, „z taką zaciętością pozbyć się zwierzyny, jakby jakiej plagi egipskiej”. Polskie lasy, już w końcu XIX w. zubożone nadmierną eksploatacją i brakiem racjonalnej gospodarki łowieckiej, przetrzebiła ostatecznie Wielka Wojna: zwierzostan dziesiątkowany był zarówno przez cierpiącą głód ludność miejscową, jak i szukającego prowiantu okupanta. Także tuż po pierwszej wojnie światowej polowania organizowano nie tylko dla rozrywki, ale też dla uzupełnienia zapasów w spustoszonych spiżarniach, a brak uregulowań prawnych był w owym czasie przyczyną niejednej hekatomby dzikich zwierząt. W rezultacie zasobna jeszcze przed 1914 r. w zwierzynę Kielecczyzna w początkach lat dwudziestych dysponowała zaledwie ułamkiem przedwojennego pogłowia. Jak wspomina Jerzy Jerzmanowski w owym czasie na gruntach chłopskich „nie tylko jeleń, sarna czy dzik stały się rzadkością, lecz nawet szarak i kuropatwa liczyły się do osobliwości”. Nieco lepiej było na terenach należących do dworów, jednak i tu potrzebna była przemyślana gospodarka łowiecka, przewidująca m.in. dokarmianie zwierząt, urządzanie dlań ostoi, tępienie wałęsajacych się kotów i psów czy walkę z kłusownictwem, by przetrzebiony zwierzostan choć w części został odbudowany. Sprzyjające temu procesowi uregulowania prawne pojawiły się dopiero w grudniu 1927 roku, kiedy wprowadzono w życie ujednolicone prawo łowieckie. Od tej chwili obywatel ziemski zwany w ustawie „właścicielem polowania”, mógł wystąpić o utworzenie obwodu łowieckiego na własnych gruntach, o ile dysponował areałem nie mniejszym niż 100 ha „ciągłej powierzchni”, mógł też wydzierżawić obwód lub utworzyć obwód wspólny z sąsiadem na tych samych warunkach. Omawiane prawo zabraniało polowania z chartami i gończymi w obwodach o powierzchni mniejszej niż dwa tysiące hektarów, a także używania w czasie łowów trutek, wnyków, potrzasków, samostrzałów, lepu czy dołów-ostrokołów. Wyjątek czyniono dla zwierząt uważanych za szkodniki tj. wilków, kun, wydr, tchórzy, gronostajów, łasic, jastrzębi, krogulców, srok i wron, które przez cały rok wolno było zwalczać każdemu obywatelowi także przy użyciu wyżej wymienionych metod, a w przypadku ptaków dozwolone było również niszczenie gniazd i wybieranie jaj oraz piskląt. Jednocześnie wprowadzone zostały okresy ochronne dla szeregu gatunków uznawanych za zwierzynę łowną oraz zakaz polowań na żubry, bobry, kozice, świstaki, czarne bociany, samice i cielęta: łosia, jelenia, daniela i sarny, kury bażanta i głuszca, wreszcie niedźwiedzice odchowujące młode.
Łowy organizowane późną jesienią, w październiku czy listopadzie były, jak pisze Maja Łozińska, wielkim towarzyskim wydarzeniem, które z namaszczeniem przygotowywano z kilkutygodniowym wyprzedzeniem. Gości spraszano bardzo wcześnie – już w połowie lata – rozsyłając ręcznie ilustrowane, rzadziej drukowane karty (gotowe zaproszenia można było bowiem kupić już w XIX-wiecznych sklepach), opatrzone stosownym wierszykiem czy sentencją. Chodziło o to, by uprzedzić inne dwory i zarezerwować na czas urządzanego przez siebie polowania okoliczną strzelecką elitę, od której celnego oka i pewnej ręki zależał wynik imprezy, a tym samym i prestiż organizatora. Wedle Mieczysława Markowskiego w województwie kieleckim w okresie międzywojennym na zaszczytne miano „pierwszych strzelb” zasłużyli sobie Paweł hr. Potocki, Andrzej hr. Morstin, bracia Niemojewscy, wreszcie Antoni Grabowski z Lasochowa.
Gospodarz polowania z reguły nie brał w nim udziału, a jedynie pilnował, by wszystko przebiegało zgodnie z planem, a zaproszeni goście czuli się w pełni usatysfakcjonowani. Oznaczało to w pierwszej kolejności troskę o odpowiednią liczebność zwierzyny – tam, gdzie gospodarka łowiecka nie przynosiła pożądanych rezultatów lub w ogóle nie była prowadzana, zasoby naturalne uzupełniano sprowadzając nieraz całymi wagonami dzikie zwierzęta, które wypuszczano na wolność na obszarze, na którym zamierzano zorganizować łowy. Dalej, każde udane polowanie musiało być także dobrze zaplanowane, począwszy od wyznaczenia terenu i stanowisk strzeleckich, a skończywszy na zwołaniu mężczyzn, którzy mieli naganiać zwierzynę, i kobiet, których zadaniem było obmycie i wypatroszenie ubitych zwierząt. Konieczne było także ustalenie menu uroczystego śniadania poprzedzającego łowy i kolacji, która wraz z balem miała je wieńczyć. Kulinarną oprawę uzupełniał często niewielki posiłek organizowany między pędzeniami, w czasie którego myśliwi mogli się pokrzepić gorącym bigosem i kieliszkiem wódki, grzejąc zziębnięte kończyny przy rozpalonym w środku lasu ognisku. Wreszcie, ponieważ obszar, na którym organizowano polowanie, oddalony był od dworu o kilka a nawet kilkanaście kilometrów, zachodziła konieczność dowozu na miejsce tak samych uczestników, jak i sprzętu, po polowaniu zaś – odesłania do dworu ubitej zwierzyny. Do tego zadania przeznaczano najczęściej linijki myśliwskie lub zwykłe, gospodarcze bryczki bądź linijki, wreszcie Jadgwageny, zwane w Wielkopolsce polowcami, sześcioosobowe, kanciaste bryki, z doczepioną z tyłu drabinką służącą do przytraczania upolowanej zwierzyny, które trafiły na ziemie polskie z Prus.
Rezultat polowania, które potrafiło rozciągnąć się na trwającą choćby i tydzień imprezę towarzyską, przechodzi dziś najśmielsze wyobrażenia: dziesiątki ubitych zajęcy, dzików czy saren układano w kunsztowne kompozycje na gołej ziemi czy śniegu. Szeregi ptactwa, rzędy lisów, wreszcie potężne ciała łosi czy jeleni czekały na otrąbienie, tj. na odegranie na trąbce sygnału przyjętego tradycyjnie dla danego gatunku zwierząt. Jak podaje Maja Łozińska w majątku Jałowieckich w latach 30. w ciągu jednego dnia łowów, od świtu do zmroku, ustrzelono 1600 sztuk zwierzyny, nie licząc przy tym mniej cenionych zajęcy czy bażantów. Warto bowiem wiedzieć, że ówcześni myśliwi stosowali swego rodzaju przelicznik pozwalający na oszacowanie wartości upolowanej zwierzyny. Podstawową jednostką była tu „sztuka zwierzyny”, nazywana także „sztuką strzelecką”. Ekwiwalentem jednej sztuki strzeleckiej był zając, kuropatwa, słonka czy bekas. Bóbr, ryś, jeleń albo łoś wart był 15 sztuk, odyniec i niedźwiedź – po 20, rogacz sarny i daniel – 10, wilka latem liczono za 5 sztuk, a zimą za 10, dropia (dziś już nie spotykanego) i głuszca wyceniano na trzy sztuki, cietrzewia, jarząbka czy bażanta rachowano za dwie. Ubita w czasie łowów zwierzyna częściowo wywożona była przez uczestników polowania, a częściowo zapełniała dworskie spiżarnie, stanowiąc niemały wkład w utrzymanie samowystarczalnego gospodarstwa ziemiańskiego. Nadwyżki sprzedawano, jak podaje Aneta Duda, wyspecjalizowanym w skupie dziczyzny firmom jak choćby warszawska spółka „Bracia Pakulscy”, która swoim kontrahentom stawiała szczegółowe wymogi dotyczące warunków przewozu towaru: ptactwo miało być wypatroszone i wypchane jałowcem, bażanty i kuropatwy owinięte papierem, a zające rozpięte po 10 sztuk na specjalnych ramach. W 1931 r., jak podaje autorka, bażanty skupowano po 6 zł, zające – po 7,5 zł, a kuropatwy – po 2,3 zł. Niemałą wartość miały futra drapieżników, np. lisów, gronostajów czy wilków, z których szyto ciepłe mufki i zimowe okrycia wierzchnie. Ze skór dzików z kolei sporządzano torby myśliwskie i siodła, twarda ich szczecina zaś wykorzystywana była przy produkcji szczotek do pastowania obuwia i dobrze sprawdzała się w roli słomianki do wycierania nóg. Pamiątką z uwieńczonego triumfem polowania były wieńce jeleni, łopaty łosi, parostki kozłów, oręża dzików, które jak dziś preparowano i umieszczano na drewnianych tarczach opatrzonych stosowną datą. Wraz z lirami cietrzewi czy skórami dużych drapieżników trofea te zdobiły później sień dworu, a często także ściany biblioteki albo palarni. W bogatszych domach przeznaczano nań specjalny pokój nazywany myśliwskim, gdzie trzymano także pieczołowicie wyeksponowaną broń palną.
Niezwykle uroczystymi polowaniami były organizowane 3 listopada, w dzień patrona myśliwych św. Huberta, tzw. parforsy (od ang. par force), konne polowania za tropioną zwierzyną, najczęściej lisem, ściganym tak długo, aż padał z wyczerpania. Tradycja ta, wywodząca się z Anglii, zyskała w Polsce doby dwudziestolecia międzywojennego wielką popularność, a rozmach urządzanych u nas polowań w niczym nie ustępował ich brytyjskim odpowiednikom. Mniej liczył się tu rezultat, z definicji nie tak oszałamiający jak polowania z naganką, a bardziej prezentacja umiejętności jeździeckich uczestników i wyszkolenia psów, łaciatych foxhoundów czy beagle’i obowiązkowo towarzyszących odzianym w czerwone fraki myśliwym. Tego rodzaju łowy, jak podaje Markowski, organizowano na kielecczyźnie w dobrach Niemojewskich, zapalonych myśliwych i hodowców psów. Podobnie i wywodzący się z parforsu bieg myśliwski, w którym zamiast żywego lisa goniło się jeźdźca z przypiętą do ramienia lisią kitą, miał, według Łozińskiej, wykazać już nie talent łowiecki, ale zręczność i biegłość w opanowaniu konnej jazdy, w przypadku pań zaś stawał się nieraz prawdziwą rewią mody.
Podczas bardziej kameralnych polowań używano specjalnych pojazdów – wozów podjazdowych lub linijek myśliwskich, których konstrukcja pozwalała na usadzenie szeregu mężczyzn rzędem, bokiem do kierunku jazdy. Różnica między wozem podjazdowym a linijką myśliwską, jak wyjaśnia Aldona Cholewianka-Kruszyńska, polegała na tym, że w tym pierwszym szerokie siedzenie miało wysokie oparcie, co pozwalało na rozsadzanie myśliwych tylko z jednej strony, natomiast linijka dostępna była dla pasażerów z obu stron. Polowanie z podjazdu polegało na spokojnej i równej jeździe leśną przecinką: zwierzyna widząc jednostajnie poruszający się pojazd, brała go za chłopski wóz (jakim w okresie zimowym rozwożono siano do paśników) i zamiast uciekać, zatrzymywała się zaciekawiona, obserwując ruch linijki. Myśliwy, siedzący najbliżej kozła, wypatrzywszy zwierzę, spokojnie opuszczał pojazd i oddawał strzał, po którym siadał na końcu ławki, cała kolejka zaś przesuwała się do przodu, tak, by za każdym razem strzelał ten, kto siedział na samym przedzie. W zimie przy tego rodzaju polowaniach korzystano z sań, które od zwykłych różniły się tym, że – podobnie jak linijka myśliwska – miały siedzenia ustawione bokiem. Dbano też oto, aby przed polowaniem odpiąć od końskiej uprzęży dzwonki.
Sani używano do polowania nie tylko na zwierzynę płową, ale także na cietrzewie, zające i lisy. W tym ostatnim wypadku pojazd stopniowo zacieśniał duże koło wokół upatrzonej zwierzyny. Zwierzę w tym czasie przyzwyczajało się do widoku intruzów, tak, że kiedy sanie znajdowały się wystarczająco blisko, jeden z myśliwych albo strzelał wprost z miarowo jadących sanek albo zeskakiwał z pojazdu i nieruchomiał, same zaś sanie jechały dalej, by zmylić uwagę celu, który po krótkiej chwili padał trafiony strzałem. Odmianą tego rodzaju łowów było polowanie z chartami – przebiegało ono podobnie do wyżej opisanego, ale zamiast strzelać do lisa myśliwi, znalazłszy wystarczająco blisko zwierzyny, wypuszczali ukryte do tej pory pod baranicą psy, po czym ruszali za nimi, by odebrać im zdobycz nim zostanie ona rozszarpana na strzępy. Z chartami polowano jednak najczęściej na zające – rozrywka ta, popularna na ziemiach polskich jeszcze w początkach XIX w., stopniowo traciła swoich zwolenników, aż w końcu, w postaci barwnego reliktu przeszłości, zachowała się jedynie w dobrach Niemojewskich. Warunkiem satysfakcji z takich łowów było posiadanie doskonale wyszkolonych, doświadczonych i zgranych ze sobą psów, charty bowiem rzadko wypuszczano na zdobycz w pojedynkę – efektywność jednego psa była daleko mniejsza niż dwóch czy trzech osobników. Unikano też wyruszania na łowy z chartami, które nie znały się i nie umiały ze sobą współpracować: psy z jednej smyczy, tj. połączone rzemieniem w ten sposób, by można było jednym pociągnięciem zwolnić je wszystkie jednocześnie, stanowić musiały doborową drużynę. Myśliwiec polujący z chartami musiał mieć także dobrego konia, przy czym, jak instruuje Rewieński, „nie należy się nawet ubiegać o wielką szybkość w koniu, gdyż tu nie chodzi wcale o doścignienie w biegu chartów lub zwierza, ale tylko o to, aby pościgu nie tracić z oczu”. Celem polowania z chartami nie było więc pozyskanie zwierzyny (ta bowiem często zostawała przez psy rozszarpana na strzępy, jakkolwiek skłonność charta do rozrywania zdobyczy uważana była za poważną wadę, po części przynajmniej wynikającą z nieprawidłowego ułożenia), lecz upajanie się widokiem uganiających się za szarakiem psów, gdzie szybkość i zwrotność charta była tak samo ważna jak jego intelekt i umiejętność przewidywania.
O polowaniach z chartami można poczytać na stronach Klubu Charta w Polsce i Klubu Charta PolskiegoInnym rodzajem polowań z psami, który w drugiej połowie XIX w. traci na popularności, są łowy z ogarami, czyli – jak objaśnia cytowany wyżej autor – psami idącymi tropem zwierzyny i goniącymi ją głosem. Polowania takie Rewieński wspomina z nieskrywaną nostalgią: „Któż z myśliwych, zwłaszcza dawniejszej daty, nie znał uroku polowania z ogarami w kniei, w piękne, ciche, nieco mgliste dni późnej jesieni, kiedy dźwięk trąbki budził echa, a las cały grał dziwną muzyką zmięszanych głosów kilku sfór ogarów? Wprawne ucho myśliwego umiało odróżnić, czy psy gonią zająca, czy lisa, to po przerywanem, a potem nagle ożywiającem się graniu psów, albo po ciągłym, równym, ale zażartym gonie. Trąbka grała, psy grały, las cały im odpowiadał”, a strzelcy rozstawieni na dowolnie wybranych stanowiskach, najlepiej na tzw. przesmykach, czyli ścieżkach, którymi zwykły chadzać w lesie dzikie zwierzęta, czekali na pojawienie się umykającej przed obławą zwierzyny… Piękny, melodyjny głos gończych, u niektórych osobników wysoki, podobny do dźwięku dzwonków, u innych niski, basowy, ceniono na równi z czułym węchem i wytrwałością (dobry ogar winien był iść tropem nawet kilka, a bywało i kilkanaście godzin). Pojawiające się u Rewieńskiego porównanie ujadania gończych z muzyką bynajmniej nie jest uczynione na wyrost: amatorzy polowań z ogarami tak dobierali swoje psy, by – jak pisze Korsak – „głosy ich tworzyły dźwięczne akordy, dając prócz emocji i estetyczną rozkosz uszom myśliwych.”
Kres polowaniom z ogarami czy chartami przyniosły wspomniane na początku rozdziału zmiany społeczno-gospodarcze, jak również udoskonalenie i rozpowszechnienie broni palnej, które wraz ze spadkiem pogłowia grubej zwierzyny wpłynęło na zmianę stylu polowań i doprowadziło w XIX stuleciu do nagłego wzrostu popularności wyżłów, zwanych też legawcami (bo też początkowo wystawiały ptactwo przylegając do ziemi, tak, aby nie spłoszyć upatrzonej zwierzyny, którą myśliwi przykrywali następnie z góry siecią, zgarniając po kilka-kilkanaście ptaków na raz; w ten sposób polowano na przepiórki jeszcze na początku XX w.). Ich zadaniem było tropienie i wypłaszanie dzikiego ptactwa, a następnie odnajdywanie strąconej w locie zdobyczy. Największym powodzeniem wśród myśliwych cieszyły się tu cietrzewie, bekasy, bażanty, kuropatwy, głuszce (rzadkie na ziemiach polskich już w drugiej połowie XIX w., a widywane, jak podaje Kurowski, niemal wyłącznie w Górach Świętokrzyskich), jarząbki i kaczki. Na te ostatnie polowano, jak pisze Żenkiewicz, niemal cały rok, najchętniej jednak późnym latem i jesienią, kiedy ptaki, szykując się do odlotu, nabierały tuszy (jakkolwiek niecierpliwi myśliwi zaczynali łowy na kaczki już od połowy lipca, zasadzając się na nielotne jeszcze młode). Na łowy wyruszano w pojedynkę z nieodzownym wyżłem przy boku, lub w większym towarzystwie, które rozstawione po stawowych groblach czy nad brzegiem jeziora czekało cierpliwie na moment wypłoszenia ptactwa z szuwarów, w którym to oddawano długą kanonadę strzałów, trzebiąc wzlatujące stado. Wiosną z kolei wabiono kaczory, umieszczając na stawie żywą kaczkę (tzw. krekuchę) uwiązaną do zatopionego w wodzie ciężarku, która swoim rozpaczliwym kwakaniem przyciągała nieostrożnych „absztyfikantów” – cel polowania. Na wabia polowano również na cietrzewie – w tym wypadku używano nie żywego ptaka, lecz jego makiety, tzw. bałwana. Kukłę wykonywano z kawałka czarnego, lśniącego sukna wypchanego słomą czy sianem, naszywając nań w odpowiednich miejscach białe pasy i podogonie, dosztukowując czerwone brwi z materiału lub kawałka laku, wreszcie doczepiając ogon prawdziwego ptaka. „Zwracać trzeba uwagę – pouczał Korsak, – by bałwan miał garb dostatecznie wypukły i szyję krótką, wciągniętą, co u cietrzewia oznacza stan spokoju i bezpieczeństwa.” Gotową kukłę myśliwy umieszczał na drzewie, sam zaś zaczajał się w pobliskim szałasie. W tym czasie naganiacze płoszyli okoliczne ptaki, które szukając bezpiecznego miejsca, zlatywały na drzewa stojące w sąsiedztwie spokojnie siedzącego bałwana, dzięki czemu łatwo było je ustrzelić. W XIX stuleciu chętnie łowiono także drobne ptactwo, które dziś nie przyciągnęłoby uwagi żadnego myśliwego: gołębie grzywacze, turkawki, paszkoty, kwiczoły, szpaki, a nawet skowronki, zięby i trznadle. Ów ptasi drobiazg Kurowski radził wabić na… puszczyka: oswojoną sowę sadzano na paliku, do którego przywiązywano ją rzemieniem, i czekano, aż zlecą się doń okoliczne ptaki „czyli to dla jakowegoś nad osobliwszą [jej] postacią zastanowienia, czyli bardziej dla wrodzonej ku [niej] złości lub antypatyi.” Uzupełnieniem tej metody był lep przygotowywany z jagód jemioły, którym smarowano tyczki wbijane dookoła uwięzionego na paliku puszczyka: przylatujące ptaki siadały na nich i albo przyklejały się do patyków, albo ze sklejonymi piórami spadały na ziemię, gdzie drogę ucieczki zastawiano im niskimi siatkami.
Prócz wymienionych rodzajów polowań istniały i inne, a było ich mnóstwo. I tak na przykład myśliwi zaczajali się na niedźwiedzie w barłogu i dziki w owsie; wabili łosie i jelenie na rykowiskach; wyprawiali się z jamnikami (zwanymi z niemiecka taksami) na borsuki i lisy (psy wpuszczano do upatrzonej nory, a następnie kopano w miejscu, z którego dochodziły odgłosy psiego ujadania i walki); tropili rysie, kuny i gronostaje oraz czatowali na wydry; wreszcie strzelali do zwabionych wyciem lub padliną wilków (w międzywojniu bardzo już nielicznych). Na te ostatnie polowano także z fladrami, czyli sznurami z jaskrawoczerwonymi chorągiewkami, które rozwieszano wokół wytropionej watahy – zwierzęta bały się przekroczyć wyznaczoną w ten sposób granicę, co znacznie ułatwiało zorganizowanie obławy. W XIX w., gdy – jak podaje Korsak – na południowych ziemiach polskich występowała jeszcze krótkonoga, rudawa i śmielsza od północnej odmiana wilków, na wygłodniałe wilcze stada polowano z iście szlachecką fantazją. Otóż zimową nocą myśliwi siadali z prosięciem do sań, za którymi w odległości 15 m ciągnięto wypchany sianem worek lub pęk grochowin. „Uciskając” prosiaka (wedle słów Korsaka „zwykle dużego, by się szybko nie męczył”) zmuszano go do żałosnego kwiku wabiącego drapieżniki, które, biorąc grochowiny za prosię, trafiały prosto pod lufy myśliwskich strzelb. Polowanie takie było widowiskowe i niebezpieczne – bywało, że wilki rzucały się na konie, toteż przed wyruszeniem na łowy należało zabezpieczyć końskie szyje skórzaną płachtą, a chrapy obwiązać szmatami, by nie docierał do nich wilczy zapach. Zwyczaj ten praktykowano w niektórych stronach jeszcze w międzywojniu, z mniejszym jednak powodzeniem, wilki były bowiem mniej już liczne i nie tak zuchwałe.
Nie można też zapominać o zającach. W dwudziestoleciu międzywojennym obowiązywały trzy sposoby polowania na szaraki: indywidualny, „na pomyka”, oraz grupowe: „kocioł” i „s(z)treifa”. Obecnie zakazane łowy „na pomyka”, podczas których myśliwy wraz z towarzyszącym mu psem przemierzał samotnie pole strzelając do podrywających się do biegu zajęcy, prowadziły do znacznego spadku pogłowia samic, mających w zwyczaju dłużej czekać w ukryciu niż samce i pryskać tuż spod nóg łowcy, stanowiąc przez to łatwy dla niego cel. Wymagający udziału naganiaczy „kocioł” polegał z kolei na powolnym zacieśnianiu kręgu przez uczestników polowania i strzelaniu do wypłaszanych tym sposobem szaraków. Gdy promień koła zmniejszył się do ok. 200 m, do jego środka wchodziła naganka, pozostający zaś na stanowiskach myśliwi celowali do zwierzyny wybiegającej na zewnątrz okręgu. W ulubionej przez ziemian „streifie”, zwanej także ławą czeską, myśliwi szli zwartym szeregiem, wyprzedzanym po bokach przez naganiaczy ciągnących wzdłuż osi marszu siatki, uniemożliwiające zwierzynie wydostanie się z obławy. Ta metoda polowania, jak pisze Jerzmanowski, umożliwiała na zasobnych gruntach dworskich uzyskanie fantastycznych w dobie międzywojennej Polski rozkładów dochodzących do tysiąca szaraków. „Były to wyniki efektowne – przyznaje autor – lecz polowanie przypominało jatkę.”
Przerwę w łowach robiono w maju i w czerwcu, kiedy – cytując Kurowskiego – „wszystko lęże i wylęga”, wyjątek robiąc dla uważanych za szkodniki drapieżnych ptaków i zwierząt (głównie jastrzębi i lisów, dalej: łasic, kun i tchórzy, które Wincenty Pol radzi tropić „małemu myśliwemu”, wreszcie „swojskich kotów, które to ostatnie – jak pisze Kurowski – w tym czasie ze wsiów na pole wychodzą i młody płód tak zajęcy jak i kuropatw, jednem słowem, co tylko napotkają zagryzają”; nie koniec jednak na tym, bowiem Sztolcman wydłuża listę „zasługujących na tępienie” gatunków o borsuki, wydry, żbiki, wiewiórki [niszczące jaja ptaszków owadożernych], orły, bieliki, rybołowy, sokoły, kanie, błotniaki, wrony, sroki i sójki). Autorzy poradników zgodnie uważali te miesiące za najlepszy – i najwyższy – czas na układanie młodych psów myśliwskich.
Łowy uznawano powszechnie za rozrywkę tyleż godziwą, co pożyteczną, a nawet nie pozbawioną potencjału wychowawczego, bowiem, jak pisał Kurowski, polowanie „w przyzwoitych granicach wykonywane, oprócz przyjemności jakie miłośnikom myśliwstwa sprawia, ma jeszcze tę zaletę, że zdrowie chartuje, do znoszenia niewygód przyzwyczaja, wstrzymuje od zniewieściałości, nadto wprawia młodzież do odwagi; wzmacnia siły powodując koniecznie do ruchu, ożywia imaginacyą rozmaitością przedmiotów i pokrzepia umysł niewinnością zabawy na ogromnym teatrze przyrodzenia”. Dziwić zatem nie powinno, że w łowach uczestniczyli nie tylko dorośli, ale i dzieci – kilkuletni nieraz chłopcy, którzy, gdy nieco podrośli, tj. po osiągnięciu 10–11 roku życia, dostawali na Gwiazdkę swoją pierwszą, wyczekaną wiatrówkę. Dorośli mężczyźni niemniej byli podekscytowani, porównując swoją broń ze strzelbą sąsiada, wychwalając zalety jednej, a ganiąc niedostatki drugiej. Jeszcze do połowy XIX wieku używano broni nabijanej od przodu, co wymagało noszenia z sobą pełnego oprzyrządowania koniecznego do załadowania strzelby: prochownic, zapalników, spłonek, kapsli. Oddanie strzału było więc skomplikowane, deszcz zaś, który powodował zawilgocenie prochu i kapsli, nieodmiennie oznaczał koniec polowania. Dopiero w drugiej połowie wieku XIX pojawia się broń ładowana od tyłu, co pozwala na pokonanie wyżej wymienionych trudności. Wysokiej jakości dubeltówka, jak angielskiej produkcji strzelby firm „Holland-Holland” czy „Purdey”, bywała w latach międzywojennych warta tyle co dobry samochód, a nawet i kilka razy więcej. Na Kielecczyźnie, jak wspomina Jerzy Jerzmanowski, jedynym posiadaczem takiego rarytasu aż do wybuchu II wojny światowej był adwokat Koczanowski. Za swoją dwururkę „Holland-Holland” musiał zapłacić siedem tysięcy złotych, równowartość siedmiu morgów żyznej ziemi. Ewentualnych nabywców zniechęcała także polityka firmy, która sprzedawała swoje strzelby wyłącznie parami, wychodząc z założenie, że jeśli „kogo stać na tak drogą fuzję ten dla swych potrzeb łowieckich utrzymuje strzelca, który nabija drugą broń, kiedy z pierwszej myśliwy oddaje strzał”. Zasobność kieszeni amatorów polowań, indywidualne upodobania, a często i wieloletnie przyzwyczajenia przekładały się na rozmaitość typów broni, jakich używano podczas łowów – „od nowoczesnych strzelb aż po flinty na proch dymny”.
Bibliografia:
Cholewianka-Kruszyńska, A. (2004) Polskie dworskie zaprzęgi myśliwskie i pojazdy konne używane do polowań w XIX i pierwszej połowie XX wieku. W: Dwór Polski. Zjawisko historyczne i kulturowe.
Materiały VII Seminarium. Warszawa: Stowarzyszenie Historyków Sztuki, ss. 269-290
Duda, A. (2015) Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój…” Aspekty ziemiańskiej kultury łowieckiej lat 1850 – 1939 utrwalone w archiwach rodowych i pamiętnikach. W: Zeszyty Kaliskiego Towarzystwa Przyjaciół Nauk, nr 15 „Ziemiaństwo”, ss. 23–45
Jerzmanowski, J. (1987) Wśród myśliwych przed półwiekiem. Warszawa: Czytelnik
Korsak, W. (1922) Rok myśliwego. Rzecz dla myśliwych i miłośników przyrody. Poznań: Książnica Narodowa M. Niemierkiewicza i Sp. i Wielkopolska Księgarnia Nakładowa K. Rzepeckiego
Kurowski, W. (1865) Myśliwstwo w Polsce i Litwie. Poznań: J. K. Żupański
Łozińska, M. (2010) W ziemiańskim dworze. Codzienność, obyczaj, święta, zabawy. Warszawa: PWN
Machczyński, K. (1897) W polu i w kniei. Z teki myśliwego. Warszawa: Nakład Księgarni M.A. Wizbeka
Markowski, M.B. (1993) Obywatele ziemscy w województwie kieleckim 1918-1939. Kielce: Kieleckie Towarzystwo Naukowe
Pol, Wincenty (1912) Rok myśliwca. Lwów: W. Zuckerkandel (I wyd. 1870)
Rewieński, S. (1893) Pies, jego gatunki, rassy, wychów, utrzymanie, użytki, układanie, choroby i ich leczenie. Warszawa: Gebethner i Wolff
Schrimer, M.K. (2012) Dwory i dworki w II Rzeczpospolitej. Warszawa: Wyd. SBM
Sztolcman, J. (1920) Łowiectwo. Podręcznik dla szkół leśnych i rolniczych. Warszawa: Wyd. M. Arcta
Żenkiewicz, J. (2008) Dwór polski i jego otoczenie. Kresy Północno-Wschodnie. Toruń: wyd. Adam Marszałek
Wszystkie prawa zastrzeżone
adres: Lasochów 39 | kontakt mailowy: